Ta trasa była trochę porażką. Zachciało mi się zobaczyć Masyw Berniny od włoskiej strony. Studiując mapę samochodową najlepszym miejscem miała być wieś Chiareggio w dolinie Valmalenco. Udaliśmy się więc tam, odbiliśmy w boczną drogę z Sondrio. Trasa jak to w Alpach zaczęła piąć się stromo serpentynami, aż właśnie do Chiareggio, gdzie droga się kończyła. Parkujące tam samochody miały dziwne kartki za szybami, być może nie wolno tu parkować, ale nie znamy włoskiego i nie wiemy co to znaczy. Zakazu parkowania nie było. Sama miejscowość jest warta zobaczenia, a to ze względu na ciekawe domy zbudowane z kamienia.
Jest to spokój i cisza. Nie jest to jakieś zagłębie turystyczne. Dodatkowo horyzont zamknięty jest piękną koronką trzytysięcznych szczytów z lodowcami, z których spływają wartko strumienie, których szum dominuje nad okolicą. Poniżej wsi, na górskiej hali widać rozbite namioty – być może jest to pole namiotowe, ale nie da się tam dojechać samochodem. Nie znając tego miejsca z żadnych folderów czy publikacji, pytam jednego z turystów czy to szczyty grupy Bernina, okazało się że to grupa Monte Disgrazia. Postanawiamy więc podejść wyżej jakimś szlakiem, mniemając, że otworzy się widok na oczekiwany szczyt. Idziemy wygodną ścieżką w modrzewiowym lesie, mijając zadbane pasterskie szałasy.
Ruch jest praktycznie żaden. Po drodze ciekawy patent – woda ze strumienia ujęta w trzy korytka – im niżej, tym woda cieplejsza – nagrzana od słońca, a pierwsze to woda lodowata. Zatrzymujemy się tutaj na posiłek. Potem idziemy w prawo, jednak ścieżka się kończy, wracamy zatem na starą, szerszą. Las zanika, wchodzimy w dolinę, której zbocza zasłaniają nam widok na szczyty nad Chiareggio oraz lodowiec Ventina spływający z Disgrazia. Idziemy dość długo, gdy pojawia się jakaś przełęcz. Nie znam jej nazwy, dopiero później, za pomocą internetu odkrywam, że to Passo del Muretto, o wysokości ponad 2500 m, czyli wyżej niż Rysy.
Ale Z przełęczy widok nas rozczarował. Średni jak na Alpy. A Berniny ani hu hu. A leżała ona na prawo od naszej przełęczy, tyle, że o tym nie widzieliśmy. Ale pułap chmur i tak był niewiele ponad 3000, że prawdopodobnie i tak nie zobaczylibyśmy jej. Wiał lodowaty wiatr, więc zaraz postanowiliśmy schodzić. Po drodze mijaliśmy wędrowca z wielkim psem na spacerze. Z sercem pod gardłem minąłem się z bestią i dalej już bez przygód wróciliśmy do samochody, nie omieszkaliśmy skorzystać sobie korytek z wodą, mocząc sobie w nich nogi – ale ulga.
I znów w drogę, po serpentynach, kolega – kierowca tak się rozhulał, że na jednym z zakrętów ledwo wyhamował przed przepaścią. Oj, nie byłoby co z nas zbierać, pod nami kilkusetmetrowa przepaść. Dalej już powoli i spokojnie jechaliśmy do Szwajcarii, analizując dzień – trochę rozczarowani, ale w sumie dla samych widoków szczytów Disgrazia warto było tam być, dla mnie jeden z piękniejszych regionów Alp, nie skażony wyciągami i masową turystyką.