); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Timmeljochsberg 2960 m

Okolice Przełęczy Timmelsjoch ze szczytem Kirchenkogel


To były najładniejsze widoczki tego lata. A zaczęło się tak.
Planowany był Habicht – bardzo widokowy szczyt w Sztubajach – ale nowe buty, które wydawały się rozchodzone, rozchodziłem dopiero dzień wcześniej – na Hoher Riffler, co zostało okupione paskudnymi bąblami, i to na obydwóch piętach. Więc trasa 2000 m w górę i to samo w dół wypadła.

Pogoda piękna, trzeba wymyślić plan zastępczy. W takim razie decydujemy wyjechać na jakąś wysoką przełęcz, a tam się zobaczy, co jest, i gdzieś się wlezie. Ale koniecznie chciałem udać się dalej na zachód od Zillertal, bo Wysokie Taury i Zillertale mam już troszkę obczajone, a w Sztubajach czy austriackich Otztalach nie byłem. Wyciągam mapę Austrii i jest w odległości ok. 150 km przełęcz Timmelsjoch. I tylko tyle o tym regionie wiem, ale zobaczy się na miejscu.

Odcinek autostrady łykamy szybciutko, i skręcamy w Dolinę Otztal. O ile z autostrady całkiem ładny, alpejski krajobrazik, to zaraz po wjeździe w dolinę, współczynnik zachwytu wzrósł o 100%. To juz kolejne miejsce w Alpach, które mnie zaczarowało. Dolina ma troszkę inny charakter, niż Zillertal czy Doliny Wysokich Taurów. Trzytysięczne szczyty rosną wprost z niej, można dotknąć miejsca, gdzie się zaczyna góra, a kończy dolina – tak ładnie to natura skomponowała, a do tego człowiek wybudował swoje wioski, w ten sposób, że architektura komponuje się z otoczeniem, a nie jest „drzazgą w du…”. Zresztą dużo by pisać o tyrolskich wioskach, nie widziałem w Tyrolu ani jednego, dziadowskiego domu.

Przy tych zachwytach – droga lekko, ale cały czas pnie się w górę, mijamy znany kurort Solden, a w Oberurgl – jak piszą na znakach – najwyżej położonej parafii w Austrii – bramka . Trasa płatna – 18 Euro z tu i z powrotem, przejazd do Włoch – w jedną stronę 14 Euro. Zaraz za bramką, znów wzrósł współczynnik zachwytu, jedna z najpiękniejszych tras wysokogórskich w Alpach. Jedziemy już powyżej granicy lasu – wzdłuż górskiego strumienia. I wreszcie osiągamy Passo Rombo – bo tak brzmi nazwa po włosku. Przepiękny widok na włoską stronę. tym bardziej, że tam szczyty są powyżej pułapu chmur. Co mnie zdziwiło, brak oznaczonych jakichkolwiek szlaków, jedynie 5 godzin do schroniska, schodząc w dół.

Teraz dylemat – idziemy w Otztalskie – na zachód od przełęczy czy Sztubaje – na wschód. Wybieramy górę, nad przełęczą w Sztubajach, później dopiero, po powrocie wyszukałem, że to Timmelsjochberg – a po włosku – Monte del Rombo.

Nie ma na nią żadnej znakowanej drogi, więc idziemy „na dziko”. Ale wcale nie jest trudniej niż wczoraj, na znakowanym szlaku na Hoher Riffler. Bo znakowanie szlaku nie oznacza ułożonego chodnika, jedynie drogę po dzikim piargu na szczyt.

Idzie się nawet lepiej – a to za sprawą budowy tej góry – Zillertale to gnejsy i łupki krystaliczne, a tutaj mamy granit. Zwietrzałe bloki, które z daleka mogą wyglądać na niestabilne, są w rzeczywistości doskonale sklinowane, tak, że nie osuwają się spod nóg. Oprócz obtartych nóg, nie ma innych trudności, lekka wspinaczka i osiągamy wierzchołek.
Nie wiedziałem do końca, co wystaje ponad chmury, dopiero z wyższej perspektywy rozpoznaję, przecież to Dolomity! A po przeciwnej stronie – wspaniała panorama Alp Otztalskich, gdzie nazwa większości szczytów kończy się na Kogel. Dopiero po powrocie do domu i analizie fotografii, troszkę opanowałem nazwy, i dowiedziałem się, który to był Wildspitze – czyli najwyższy szczyt Tyrolu. Widok na Sztubaje był cienki, bo zasłonięty przez wyższy Jochkopfl. Można było się pokusić, na wejście, ale nie chciało mi się schodzić w nieznanym terenie, najpierw na wcięta z 50 metrów przełęcz, a potem na znów w górę po niezbyt ciekawie wyglądającym piargu (z daleka, mógł być całkiem stabilny).

Towarzystwu było troszkę zimno – pociągał wiaterek, więc zeszło troszkę niżej, na słoneczną halkę, a ja posiedziałem sobie i chłonąłem widoki.
Tak z godzinkę. Potem jeszcze leżakowanie, już w słoneczku. No i zejście. Z góry zauważyłem małe jeziorka, więc ruszyłem w tym kierunku.
Nad jeziorkami były całe roje owadów – wyglądających jak skrzyżowanie osy z komarem, które skutecznie wygoniły mnie stamtąd. Gdy docieraliśmy do przełęczy, zrobiło się tu tłoczno, późniejsza pora, więc kupa motocyklistów i samochodów, oraz spacerujących w okolicy przełęczy. Odwiedziłem jeszcze muzeum, obrazujące budowę tej drogi. Przyszła pora na odjazd, po drodze z ciekawości skręciliśmy do Vent, ale tłumy koło kolejki i ceny za parking + owej kolejki nas skutecznie odgoniły.