); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Toblacher Pfannhorn 2663 m


Był to jedyny znaczniejszy szczyt zdobyty w czasie wyjazdu do Austrii AD 2016. Uparłem się, że muszę na coś widokowego wyjść w tym roku. Miało być więcej, ale pogoda w czasie całego wyjazdu nie nadawała się na chodzenie wyżej niż 2000 metrów. Ciągłe burze w wysokich Alpach skutecznie niweczyły moje plany. Były w nich np. trzytysięczniki w Wysokich Taurach, tj. Sauleck i Bosse Beibl.

Prognozy nie pozostawiały jednak złudzeń. W końcu jednak jeden dzień przynosił nadzieje. W Taurach ni przewidywano poprawy, ale dłuższą chwilę ze słońcem pokazywało w Villgratner Berge. Miałem tam też upatrzona górę – Toblacher Pfannhorn, stanowiąca doskonały punkt widokowy na Dolomity na południe, a na północ grupę Glocknera i Venedigera.

Z racji porannej pobudki, nikt się nie decyduje z rodzinki, jadę sam. W nocy rozszalała się straszliwa burza. Waliło piorunami całkiem niedaleko, echo jeszcze wszystko potęgowało. Musiało gdzieś uderzyć i wywołać pożar, bo po chwilowym zaśnięciu, obudził mnie syrena straży pożarnej, mającej swą siedzibę parę domów dalej. Praktycznie nie spałem tej nocy, wstaję więc przed czwartą, zabieram „górską wałówę” i w strugach deszczu idę do samochodu. Miało nad ranem przestać padać, ale na razie nie ma widoku na koniec ulewy.

W wielkich strugach deszczu jadę z Seeboden do punktu wyjściowego – Kalkstein, leżącego tuż przy granicy z Włochami. To coś ponad 100 km jazdy. Jedzie się okropni. Umilam sobie jazdę swoją ulubioną muzyką. Liczę, że wkrótce przestanie padać, ale po pokonaniu już prawie setki, w Lienz nadal leje. Już zaczynam mieć wątpliwości, czy prognoza się sprawdzi. Nawet planuję zmiany, może podjechać gdzieś w Dolomity, tam po południowej stronie Alp może być lepiej.

Na szczęście za Lienz przestaje padać i pokazują się nawet ściany ciekawej grupy górskiej – Lienzer Dolomiten. Skręcam w boczną drogę, która kończy się właśnie w Kalkstein. Jest to mała, urokliwa wioska z typowym, alpejskim kościółkiem. Zostawiam auto na bezpłatnym parkingu przy świątyni. Jest wcześnie, bo coś przed 5.30. Ruszam w głąb doliny Alfental. Wokół mam łagodne góry, których wierzchołki prawie w całości są porośnięte halami, mimo znacznych wysokości – maksymalnie ponad 2600 – więc tyle co najwyższe wzniesienia Tatr, jednak krajobraz bardziej przypomina ich zachodnią cześć. Ścieżka początkowo to droga dojazdowa do pastwisk.

Bardzo sielski klimat. Łąki, góry, drewniane chatki, przy których stoją samochody z nie – austriackimi rejestracjami. Zapewne są wynajęte letnikom. Obok szumi potok Alfenbach. Droga się rozwidla, ja idę w lewo, wg oznaczeń na wydrukowanej mapie Kompass. Punkt startowy w Kalkstein leży na wysokości około 1600 m, więc do pokonania w pionie mam coś ponad 1000 m. Celem jest Toblacher Pfannhorn, nieco wyższy od Gerlacha – o 8 metrów. Zagłębiając się w dolinę ścieżka się zwęża, trochę błotnista. Niestety, widzę za sobą, że chmury zamiast się rozrzedzać, obniżają pułap, już nie widać okalających gór, zasłonięte są już w połowie.

A ja podchodzę halami, gdzie stacjonują krowy z dzwoneczkami.  Im wyżej tym widoczność słabsza, aż wchodzę w kompletne mgłę, w chmurę. Ten rok jest wybitnie pechowy względem pogody. Ciągle nie mogę trafić na ładną aurę. Nic – pnę się w górę, byle do przełęczy, może po włoskiej stronie świeci słońce? Szlak niewymagający, bardzo dobrze nadaje się na wędrówkę z kijkami.

Osiągam przełęcz, ale nic z pogodą się nie zmienia. Podchodzę jeszcze trochę i chyba  zrezygnuję z wejścia na wierzchołek. Nie ma po co. Posilam się, aż nagle chmury się przerzedzają. Mam bardzo ładny widoczne na trawiaste stoki w przebijającym się świetle słonecznym. Widzę na grzebiecie umocnienia i budynki z czasów walk I wojny światowej. Są – Dolomity – rozpoznaję Hohe Gaisl. Jeszcze troszkę do szczytu, więc idę w górę. Mgła nie ustępuje, ale są chwilowe prześwity.

Docieram do krzyża na wierzchołu Toblacher Pfannhorn. Nazwa określa, że góra wznosi się ponad Toblach od włoskiej strony. Miejscowość znana m. in. z organizowanych tam biegów narciarskich – jednego z etapów Tour de Ski. Próbuję wykorzystać kilkusekundowe przejaśnienia, żeby wykonać jakieś fotki i panoramki. Spędzam dłuższą chwilę na szczycie, cieszę się tym, co jest. Mogłem nic nie zobaczyć. Zaczynam zejście, gdy widok na Dolomity się całkowicie odsłonił, i to na dłuższy czas. Wracam na wzniesienie i teraz już bez pośpiechu mogę się delektować widokami i fotografować.

Oko najbardziej cieszą sylwetki szczytów Tre Cime, Haunold czy Cristallo w Dolomitach, dalej majaczą nawet lodowce Marmolady – królowej Dolomitów, a na zachodzie – zlodowacony, potężny Hochgall. Druga raz w życiu widzę widmo Brokenu. Pejzaż północny niestety stanowią chmury – więc nie będzie rzutu oka na Grossglockner czy Grossvenediger. Ale i tak najbardziej zależało mi na panoramie Dolomitów.

Teraz już nasycony mogę spokojnie schodzić. Dopiero gdzieś w połowie góry spotykam pierwszych turystów. Mijam ich po drodze może z 10. Cała wycieczka zajęła mi około 5 godzin, z długim – godzinnym „szczytowaniem” Bardzo fajna, widokowa alpejska tura. Zalety to łatwość szlaku, dalekie widoki – pod warunkiem odpowiedniej pogody, mały ruch na szlaku, darmowy parking. S

zlak praktycznie dla każdego. Wsiadam w samochód i rytmie nowej płyty Deftones wracam nad Jezioro Millstatt. Po drodze za Lienze fotografuję jeszcze szczyty grupy Lienzer Dolomiten. W samym miasteczku jest korek – schodzi się tu kilka dróg, i to powoduje zatory. Jeszcze po drodze, przed Seeboden policja nakazuje mi zjazd na bok, sprawdzają dokładnie moje dokumenty. Ma to związek pewnie z nielegalną imigracją. Swoich – z rejestracjami austriackimi – puszczali, a widzą polską – zatrzymali do kontroli.