); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Monte Scorluzzo – 3094 m

Cresta di Reit z Monte Scorluzzo

Cresta di Reit z Monte Scorluzzo


W roku 2013 głównym wyjazdem górskim były Alpy, ale zamiast planowanej Francji i Delfinatu, padło na masyw Ortlera, trzeciego miejsca na mojej liście celów alpejskich do zrealizowania. Masyw Ecrins musi jeszcze poczekać. Oczywiście, jak zwykle przejazd przez Słowację, Austrię, ucinamy troszkę Niemcy – autostradą w kierunku Rosenheim, a potem już w Alpy, znów Austria. Trasa nie mija zbyt szybko, bo od Salzburga cały czas remont autostrady, korki i jeden pasu ruchu, dodatkowo leje jak z cebra. W okolicy Innsbrucka troszkę się przejaśnia, ruch już mniejszy, bo większość aut jedzie na Brenner. Odbijamy z autostrady w dolinę Oberinntal, czyli jedziemy do źródeł rzeki Inn. Oddziela ona grupę Samnaun od Alp Otztalskich.

Bardzo ładne krajobrazy, szczególnie w miejscowości Pfunds. Jesteśmy praktycznie u styku Szwajcarii, Włoch i Austrii. Granicę przekraczamy za Nauders i już we Włoszech mijamy zaporowe jezioro Reschensee, tu za przełęczą Reschenpass. Znane jest ono z kościoła, który został zatopiony i wystaje jedynie jego wieża. Tak wiele jest jezior zaporowych w Alpach, ale ten jest jednym z najbardziej znanych, właśnie z powodu owego kościoła. Zatrzymujemy się jedynie na chwileczkę, pstryknąć fotki, bo właśnie w tym momencie rozpadało się na dobre. Teraz już zjazd do Doliny Venosta, w oddali już widzimy potężną sylwetkę Ortlera, ale tylko przez chwilę, bo wnet zasnuły go deszczowe chmury. Szukamy kempingu, wybranego na nocleg – w Trafoi.

Jeszcze sprawdzenie, czy GPS nie wyprowadza nas w maliny, na szczęście nie, po drodze kilka odbić ze znakami na Sankt Morritz, gdzie mieliśmy zamiar pojechać dwa dni później, jednak w dalszym ciągu wyjazdu zmieniliśmy plany na Dolomity.

W miarę bez kłopotów docieramy na miejsce. Cena, tak jak w necie – wyniosła 10 Euro za noc. To najtańszy nocleg w okolicy. Już chyba tradycyjnie rozbijamy namiot w deszczu. Noc zimna, zapowiadane rozpogodzenie opóźnia się, w nocy jeszcze pada, ale nad ranem jest czyste niebo, ale niesamowicie zimno, pewnie kilka stopnie powyżej zera. Ale za to piękny widok z kempingu na Ortler i Trafoier Eiswand oraz spływające lodowce.

Kemping stanowi początek trasy dla ambitniejszych alpinistów, chcących zdobyć Ortler. Nie jest to łatwa góra, mimo iż jej kształt nie jest tak śmiały, jak Matterhorn czy Eiger. O trudności stanowią skomplikowane lodowce. W dole szumi rwący lodowcowy potok. Pięknie tez wygląda wodospad wypływający wprost z lodowca spływającego spod Trafoier Eiswand. Droga do kempingu jest bardzo wąska, a wyjazd na drogę główną to taki ostry zakręt, że VW Passat musi go brać na 2 razy.

Po śniadaniu ruszamy w górę, niesamowicie krętą trasą na przełęcz Stelvio. To jedna z najwyższych przełęczy dostępnych samochodem w Alpach – 2758 m, czyli wyżej niż Gerlach. Zakręty są ponumerowane, z tego co pamiętam, jest ich chyba 53. Z racji, że jest jeszcze wcześnie rano, ruch zerowy, za to na asfalcie przed samochodem biegają świstaki, dość niesamowity widok. Przy schronisku Franzenshohe piękny widok na Ortler. Jak się później okazało, prawie cały dzień potem był w chmurze. Na przełęczy bez trudy znajdujemy miejsce do parkowania, bo jest tu jedynie kilka aut. Większość jeszcze śpi, Stelvio dopiero budzi się do życia. Tutaj na lodowcu Ebenferner jest całoroczna stacja narciarska, i już kilku narciarzy tam kursuje. Rusza też kolejka kabinowa. Od Ortlerhaus prowadzi szutrowa droga, tak, że samochód z napędem 4X4 może wyjechać ponad 3000 m n p m. Później widzieliśmy właśnie, jak grupa niemieckich snowboardzistów podjeżdżała tam.

My zaś idziemy na Monte Scorluzzo, niezbyt imponująco wyglądający trzytysięcznik, górujący nad Stelvio. Bez trudu znajdujemy szlak i wygodną ścieżką podchodzimy w górę. Jedynie doskwiera na chłód, zimny, przeszywający wiatr. Na Passo delle Paltigliole – 2908 otwiera się widok południowo zachodniej części grupy Ortlera. Jeszcze duże ilości letniego śniegu, ale też kwitną kwiaty, co stanowi malowniczy kontrast. Teraz bardzo wygodna ścieżka prowadzi na sam szczyt. To, moim zdaniem najłatwiejszy trzytysięcznik w całych Alpach. Zaledwie  350 metrów podejścia z przełęczy, czyli godzina spokojnym tempem, dostępny dla wszystkich, nawet  dla rodzin z małym dzieckiem. Ani stromych podejść, ani przepaści, ekspozycji, słowem – spacer. Oczywiście, dla leniwych, niedzielnych turystów i to może być za dużo, ale tacy niech lepiej leżą na plaży i nie wybierają się w góry.

Co widać ze szczytu, na pierwszym planie oczywiście Orlter i lodowce, niestety, w chmurach, dalej na południowy wschód, w oddali szczyty grupy Adamello, na południe – Alpy Livigno i grupa Bernina. Jednak najwyższe wierzchołki też w chmurach. Ale w sumie bardzo ładnie. Pod drodze spotykamy rzadko spotykane ptaki – pardwy górskie. Mamy też liczne pozostałości walk z I Wojny Światowej – okopy, bunkry i zasieki. Zejście już z większą ilością słońca, a w dole, na Stelvio zaczyna się większy ruch.

Podsumowując: wyjazd z Trafoi na Stelvio – pół godziny. Wyjście na szczyt – pół godziny, na szczycie – 20 minut, zejście – 25 minut. Tak, że wejście i zejście ze szczytu zajęło około godzinę. W porównaniu, dłużej zajmuje trasa na Trzy Korony.