); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Testa di Liconi 2929 m

Jezioro Liconi i ŚP już kolega


Dylemat pogodowy – jedyny dzień ładnej aury wyjazdu w 2014 roku. Po porannym podziwianiu widoków parku narodowego Gran Paradiso – decyzja – interesują nas widoki włoskiej strony Masywu Mont Blanc – więc jedziemy. Do Courmayeur, trzy opcje – Mont Crammont, Lancebranlette lub Testa di Liconi, wszystkie widokowe szczyty – ten ostatni, z lektury ponoć najbardziej widokowy, może z nim konkurować Mont Crammont, bo jest bliżej masywu, ale za to mniej rozległe widoki na płd – zach. W Courmayeur na szczęście znajdujemy znaki na przysiółek Villair. Stąd rusza szlak.

Oznakowanie dobre. Droga coraz węższa, szukamy miejsca na auto, nie ma, ale na mapce widnieje mały znaczek parkingu. I jest, na końcu drogi. Mały, ale wczesna pora powoduje, że pusty. Cały czas towarzyszy nam widok na gigantyczny Mont Blanc – 4800 minus 1300 daje 3500m. Tyle jest nad naszymi głowami – czyli 3 i pół raza więcej niż Mięgusze od Moka. Na razie ani jednej chmurki. Trasa, którą na razie spacerujemy pokrywa się z Tour de Mont Blanc, popularnym, okrążającym masyw szlakiem trekkingowym. Można potem podejść na 2500 – Testa Bernarda – też ładny punkt widokowy, ale wolimy nasz.

Zbaczamy do Doliny Sapin. Gdyby nie to, że mamy świadomość obecności Dachu Europy, można by się zachwycać sielskością krajobrazu, cisza, spokój, ładne, zielone wzgórza, za plecami trzytysięczny Monte Berrio Blanc. Mamy znaki – na Col di Sapin 3 godziny. Przekraczamy potok, wkraczamy do lasku, wąska ścieżka pnie się bardzo stromo i po chwili znów widzimy Blanca. W pewnym momencie niepotrzebnie idziemy w prawo, ale zaraz zauważamy pomyłkę i wracamy na właściwy szlak.

Jest gorąco, pierwszy raz w tym wyjeździe możemy iść w podkoszulku i krótkich spodniach. Na granicy lasu napotykamy na pasące się dziko konie. Nie mają w ogóle ochoty zejść nam ze szlaku, w dodatku osaczają nas ich muchy. Przeganiane konie, idą przed nami puszczając bąki. I tak podchodzimy za nimi przed dłuższy czas. Wreszcie znalazły jakąś ciekawszą  polankę i zaczynają się paść.

Po paru fotkach podchodzimy dalej, niestety – muchy zostały, skutecznie uprzykrzając życie. Dopada mnie kryzys kondycyjny. Koledzy uciekają szybszym tempem, a ja zmuszam siebie do wysiłku, równego tempa, ale dość wolnego. Nie pamiętam, żeby dopadł mnie kiedyś aż taki kryzys. Nie wiem, czego to wynik: biegnących lat, upału czy kontuzjowanego kolana. A może wszystkiego naraz.

Mimo wszystko idę w górę. Jedną z przyczyn może też być piekielnie strome podejście. Cały czas ostro w górę, bez zakosów, rzekłbym diretissima. Jest tak stromo, że szwagier określił: „można na stojąco gryźć trawę przed sobą”. Przekraczam źleb i trasa ma maleńkie drewniane stopieńki – schodki. Stąd już nie tak daleko na przełęcz. Wreszcie.

Widoki zatykają dech w piersiach. Na pewno top 5 z widoków mojego życia. Włoska strona jest niesamowita: Mont Blanc i Mont Blanc du Courmayeur, Grandes Jorasses, grań Kuffnera na Mont Maudit, lodowce Brenva i Miage. A po drugiej stronie cudne jeziorko Liconi – błękit i zieleń. Obowiązkowa sesja foto, popas. Spotykamy pierwszych turystów. Czas podejścia 2 godz 45 minut. Tylko 15 minut poniżej czas szlakowego. Czas dość wyśrubowany.

Może nie szedłem zbyt szybko, ale i tak moje tempo na pewno było lepsze od przeciętnego turysty. W Tatrach byłoby pewnie z godzinę poniżej czasu szacowanego. Nieważne. Pozostaje jeszcze około 400 metrów podejścia. Ciekawostka – spotykam po drodze Włocha z Courmayeur – nie władającego angielskim, ale za to chce konwersować po rosyjsku. Ale w sumie nie za bardzo mu to wychodzi. Tyle się dowiedziałem, że był nauczycielem muzyki. Znów koledzy mi uciekają, ale tym razem powodem nie jest moje tempo, tylko małe jeziorko, w którym odbijają się Grandes Jorasses. Robię dłuższy przystanek fotograficzny. Teraz jeszcze paręnaście minut i szczytowanie.

Wcześniej, przed wierzchołkiem jest jeszcze schron Pascal, świetnie wyposażony, ale niestety, w remoncie. Świetną sprawą byłby nocleg tutaj i podziwianie wschodu słońce nad MB. Na szczycie pogoda lekko się psuje, pojawiają się chmury, ale jeszcze nie na tyle, żeby dużo zasłonić. Co ciekawsze, dalsze partie Alp wcale nie są w ładnej pogodzie. Daleko na wschód ponad gruba kołdrą mgły wystaje jedynie czubek Grand Combin – więc w Szwajcarii szału nie ma, a i we Francji niewiele lepiej, też pochmurno, jedynie wyższe szczyty jak Grande Casse czy Mont Pourri  wystają ponad pułap zachmurzenia. Więc dzisiejsza wycieczka to pogodowy strzał w dziesiątkę. W oddali czterotysięczny Gran Paradiso pojawia się i znika. Znów sesja foto, ale robi się coraz bardziej wietrznie i zimno.

Znów się przydał plecakowy zestaw na zimno czyli polar i bluza. Siedzimy jeszcze chwilę podziwiając widoki, daleko w dole tunele drogi prowadzącej pod masywem MB do Francji. Niestety, czas schodzić, a obłoki zakrywają już cały Dach Europy. Powoli opuszczamy to piękne miejsce, zatrzymujemy się znów na Col di Liconi. Tu już tak nie wieje. Teraz czeka nas bardzo strome zejście ze szczytu, na który wchodziliśmy prawie 4 godziny. Jak to wytrzyma moje kolano? Ostrożnie stawiam kroki, szwagier z drugi kolega lecą na przełaj po trawie. Przez chwilę mam wątpliwości, czy to nasz szlak, ale za chwilę mijają, gdy docieramy do granicy lasu, trwa to dość krótko. Stromizna ma teraz swoje plusy – szybka utrata wysokości. Spotykamy dużą grupę turystów, którzy boją się przejść obok spotkanych przez nas wcześniej koni.

Jeszcze chwila i już jesteśmy w Val Sapin. Jest tu ujęcie wody, w którym dokonujemy małej kąpieli. Jeden z kolegów zauważa, że nie ma w plecaku kurtki goretexowej. Nie wiadomo, gdzie ją zgubił. Wraca się spory kawałek, ale niestety, nie znajduje jej. Teraz już ostatnie odcinek po szerszej drodze bitej i parking. Czas zejścia – tylko 2 godziny. Ale nogi swoje odczuwają. Okazuje się, że nie tylko moje, koledzy też są zmęczeni. W głowie miałem plan, że gdy szybko zrobimy coś tutaj po „skoczymy” jeszcze na Madonna Tza Plana – wierzchołek leżący ponad Cogne z widokiem na Gran Paradiso i Valnontey, ale ani pogoda – już duże zachmurzenie – ani stan fizyczny, powodują, że zarzucamy ten plan.

Zresztą widoki z Testa di Liconi nasyciły nas całkowicie. Nic chyba już nie mogłoby przebić. Zachęcam każdego, kto miałby możliwość wyjść na Testa di Liconi – przy ładnej pogodzie, nie pożałujesz wysiłku. Trasa łatwa, bez trudności technicznych, chyba tylko raz używałem rąk przy podejściu, jedynie trzeba się liczyć dużym wysiłkiem fizycznym. Trzeba wyjść wcześnie rano, najlepiej około 8.00. Wtedy na szczycie będziemy koło południa, kiedy jeszcze nie utworzy się zbyt dużo chmur, widoki zwalą z nóg.

Mamy panoramę południowej strony grupy Mont Blanc, kawałek Alp Walijskich – chociaż nie najwyższą, malownicze bliskie otoczenie w postaci Jeziora Liconi i górujących nad nim Aiguille du Chmbave oraz Grande Rochera, pod drugiej stronie Doliny Aosty kawał Alp Graickich z ich najbardziej charakterystycznymi szczytami: Gran Paradiso, Mont Pourri, Rutor, Grande Rousse. Przyroda tutaj jest prawie nietknięta, w przeciwieństwie do francuskiej strony z niezliczonymi kolejkami i gęsto zaludnioną doliną.


poniżej link z pełna opisaną panoramą

https://www.alpen-panoramen.de/panorama.php?pid=26421