); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Vârful Lăiţel – Góry Fogaraskie – 2390 m


Varful Laitel leży w grzbiecie odchodzącym na wschód od kompleksu jeziora Balea. Jak większość szczytów w Fogaraszach przypomina Tatry Zachodnie. Generalnie nie było go w planie, ale niefortunna decyzja dnia poprzedniego spowodowała, że zamiast w Piatra Crailui musieliśmy zrobić coś bliżej, rankiem opuściliśmy kemping Drakula. oczywiście w towarzystwie psów. Wracamy szosą tym razem już właściwą stroną jeziora. Zatrzymujemy się na kilka fotek, robi się już gorąco, zapora imponuje swym ogromem, obok niej duża metalowa rzeźba Posejdona, a wyżej możliwość bungee jumpingu. Jest stąd sznsa ładnego ujęcia szczytów Lespezi-Negoiu odbijających się w jeziorze, niby tafla nieruchoma, ale niestety słaba widoczność. Widzimy po drugiej stronie zbiornika liczne zatoczki, które objeżdżaliśmy poprzedniego dnia. Dojazd na parking Balea zajmuje prawie 1,5 godziny. Ładny górski krajobraz, zielone hale, szczyty mogłyby być trochę bardziej śmiałe. Od strony południowej serpentyny są mniej wykręcone, dość szeroko, więc jedzie się nawet całkiem przyjemnie. Mijany po drodze krajobraz to jak to zwykle w Rumunii kontrasty – albo dom, gdzie na podwórku stoi helikopter, a obok opuszczone ruiny. Podróżujemy przez  wspaniałe wiadukty rodem jakby z Alp, obok jezdni piękne wodospady, wyprzedza nas wielu motocyklistów. Na parkingu spotykamy Polaków – na choperach, którzy też nocowali na naszym kempingu. Po krótkiej rozmowie pożegnalnej ruszamy – nawet nie wiemy dokąd – plan – przeciwna strona grzbietu tego, co wczoraj. Podchodzimy na przełączkę, z której mamy ładny widok na otoczenie Lac Balea – szczyty Iezerul Caprei i Vaiuga. Wczorajszy Vanatarea lui Buteanu, mimo, iż wyższy od nich jest schowany. Znów tworzą się chmury, jak wczoraj, ale widoczność dużo gorsza. Na razie gorąco, ale dochodząc do grani zaczyna wiać i robi się chłodniej – w dolinie pewnie ze 30 stopni, a tu w moim odczuciu ledwie 10. Po osiągnięciu grzbietu kierujemy sie szlakiem na zachód, niestety – tracimy wysokość, nie lubię takiego chodzenia – raz w górę, raz w dół. Szlak przyzwoicie oznakowany, biało – czerwonymi pasami. Dziś nie zabrałem kijków, bo wczoraj bardziej mi przeszkadzały, niż pomagały, szczególnie przy robieniu zdjęć, gdy za każdym razem musiałem je zdejmować. Po drugiej stronie grani są jeszcze spore płaty śniegu, tworzą się małe jeziorka. Znów spotykamy grupę turystów biwakujących na dziko. Nie znam nazw większości szczytów, widok na wschód bardzo kiepski, niski pułap obłoków, na szczęście, po naszej stronie trochę lepiej. Dopiero w domu zorientowałem się, że to, co myślałem, że jest Negoiu, faktycznie było szczytem Lespezi. Moja pomyłka wynikała z kształtu – dość śmiałego, przypominającego przerośniętego tatrzańskiego Kościelca. Notabene – Lespezi (po rumuńsku schody) to najtrudniejszy turystycznie wierzchołek w Rumunii, Negoiu sąsiaduje z nim od północy i jest mniej atrakcyjny wzrokowo. Często czyta się czy słyszy o żlebie Drakuli, prowadzącym na Negoiu – odpowiedniku naszej Orlej Perci tutaj, dziś ponoć z powodu śniegu, był zakaz przejścia nim, ale jest możliwość innej, łatwiejszej trasy na szczyt. Gdzieś w pomyśle drugi wierzchołek Rumunii był brany dziś pod uwagę, zobaczymy, co będzie dalej. Na razie kroczymy szlakiem, bez większych trudności, widzimy w oddali górę, na którą wejdziemy, nie znamy nawet jej nazwy. Chwilowo ścieżka się zwęża i parę trochę bardziej stromych i eksponowanych odcinków, ale nic strasznego. Końcowe, żmudne podejście i jesteśmy. Nie wiemy na czym, ale się dowiadujemy, bo jest tu trochę zardzewiała, ale możliwa do odczytania tbaliczka – Varful Laitel – 2390 m. Przed nosem mamy owe Caltun-Negoiu mylnie, a faktycznie – Lespezi i Negoiu, pod nimi jezioro Caltun ze schronem i namiotem medycznym. Widok w drugą stronę ze względu na pogodę dużo gorszy, w mleku rozpoznaję Arpasu i Buteanu. Wieje chłodny wiatr, ale na wierzchołku spędzamy około godziny. Czas spokojnego podejścia to 2 i pół godziny. Trochę wydaje się nam za daleko na Negoiu, widzimy ścieżkę, trzeba najpierw sporo zejść granią, a potem pewnie ponad godzinne podejście, a na lepsze widoki nie ma co liczyć, dalsza część Gór Fogaraskich to już bardziej połogie grzbiety. To był główny powód rezygnacji z dalszej wędrówki. Docierają do nas sympatyczni Czesi z Ostrawy. Pogadaliśmy o planach i innych sprawach – jak słownictwo polsko-czeskie, co oznacza szukać itd, itp. Żegnamy się z nimi i ruszamy w drogę powrotną. Pod górą Laita, robimy znów popas, już cieplej, bo zasłonięci od wiatru, w oddali widać pasące się owce. Są dość daleko, więc nie podbiegają do nas psy pasterskie, przed którymi tak często ostrzega się. Ponoć potrafią zaatakować turystę, na wszelki wypadek mamy petardy, a koledzy kijki, które mogą służyć do obrony. W razie ostateczności jeden z nas może użyć nawet gazu paraliżującego. Ale my teraz podziwiamy turnię Paltinu i ciekawe rośliny górskie. Owa turnie to jedna z nielicznych takich form skalnych w rejonie, w większości to takie Wołowce czy Starorobociańskie Szczyty, z tym, że z 200 metrów wyższe. Może to kogoś denerwować, te porównania do Tatr, ale to nieuniknione, o ile w wielu przypadkach wiele osób stara się praktycznie wszystkie góry świata porównać do naszych, to tutaj mamy krajobraz bliźniaczo podobny, taka sama budowa geologiczna i ten sam łańcuch górskim nawet ten sam klimat. Można śmiało te góry nazwać powiększonymi Tatrami Zachodnimi. Tylko w kilku miejscach ma on charakter bardziej wysokogórski, a najbardziej strome ściany mamy właśnie tutaj, w rejonie drugiej góry Rumunii, są nawet małe kary lodowcowe, co ciekawe, mniej śmiałe kształty są przy najwyższym Moldoveanu, dziś praktycznie niewidocznym. Więc znów mieliśmy szczęście w wyborze tras – wczoraj mogliśmy przy ładnej widoczności podziwiać dach Rumunii, gdy nasza obecna grupa była w chmurach, a dziś, na odwrót. Dookoła jest kilka kopczyków, coraz bardziej denerwujący zwyczaj w górach, te kupy kamieni nie mają żadnego celu w tym przypadku. Zbieramy się i idziemy w stronę parkingu. Po dłuższej chwili ma miejsce śmieszne zdarzenie. Kolega zauważył, że nie ma okularów, więc pewnie je zostawił w czasie odpoczynku. Więc szybko poszedł z powrotem ich szukać. My czekamy, szwagier ściągnął czapką, której spadły okulary, a drugie miał na nosie. Miał takie same, jak kolega, więc jego uznał za swoje. Zadzwoniliśmy do niego, żeby wracał. Tak, jak w bajce o Panu Hilarym (nie tym od Everestu). Teraz nie pozostało już nic, jak zejść do samochodu, kolano, na szczęście nie doskwierało. Ekipa jak zwykle uciekła mi, bo pstrykałem fotki. Przy jeziorze już tłumy, jak zwykle – jarmark. Koledzy pytają się o regionalne napoje, jednak tutejsze ceny są dość wysokie, więc rezygnujemy, licząc, że w dolinach bedą niższe, przecież to, jakby kupić piwo czy wino na Morskim Okiem. Niestety, są też śmieci, brudna woda w mniejszych jeziorkach dookoła. Ale to już tak jest w tym kraju. Tak zaliczyliśmy może mało wybitny szczyt, ale całkiem widokowy szczyt Laitel. Jest to propozycja na dość szybką i łatwą wycieczkę, jeszcze szybszym szczytem mógłby być Paltinu, wznoszący się tuż nad przełęczą, albo Laita – leżący po drodze na Laitel. Po obmyciu się w stawku i posiłku, zasiadamy do nagrzanego od upalnego słońce samochodu i zjeżdżamy Transfogaraską w dół, do Transylwanii, a, że mamy jeszcze sporo czasu, zwiedzimy jeszcze Sybin. Jeszcze ostatnie serpentyny, trasa w lesie i opuszczamy najwyższe pasmo górskie Rumunii, już bardzo słabo widoczne. Myślałem, że zrobię fotkę ze wsi Cartisoara, ale dziś nie ma to sensu. Może wieczorem.