); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

le Glacier Blanc – Masyw Ecrins – 3020 m

Lodowiec Blanc był w tym momencie celem nr 1 w Alpach do zrealizowania. Nie byłem jeszcze w Alpach Delfinackich, a to miejsce jest jakby kwintesencją tej grupy. Marzył mi się widok na Barre des Ecrins piętrzącego się nad polem firnowym, wielokrotnie podziwiany na fotografiach.

Po deszczowej nocy w la Vachette, rankiem przestało padać. Na śniadanie – szturmżarcie – w moim wykonaniu to zupka chińska z wkładem trzech parówek. Jedziemy przez Briancon – ponoć najwyżej położone miasto w Europie, z wieloma ufortyfikowaniami, wpisane na listę UNESCO. Plan jest taki, idziemy po schroniska Glacier Blanc, żeby chociaż dojść do czoła lodowca – w przypadku deszczu – La Salette, a jak będzie znośnie, w górę – ile się da.
GPS prowadzi nas krótszą, ale wąska i krętą droga przez Vallouise, Pelvoux aż do Ailefroide i do końca drogi. Tutaj, koło schroniska Cezanne jest parking – 1,5 godziny za darmo, albo 3 Euro, ważne na trzy dni. Ta druga opcja to pewnie ukłon dla osób zdobywających Barre Des Ecrins.

W Ailefroide jest duży kemping i był on w sumie celem przyjazdu, ale wczoraj nie było na to czasu, wybraliśmy pierwszy, jaki napotkaliśmy. Może i dobrze, bo jest zimno, a Aileforide leży blisko 2000 m. n. p. m., więc noce mogły być jeszcze zimniejsze niż w la Vachette.

Meteorologicznie nie jest źle, chmury się podnoszą i ukazują się ogromne ściany Mont Pelvoux. Znów Alpy zachwycają, który to już raz? Teraz ścieżką przez piękny, modrzewiowy las, do doliny potoku St. Pierre. To typowa rzeka anastomozująca, czyli rozlewające się na wiele odnóg. W górę doliny szlak się rozdwaja, w lewo – na Lodowiec Noir – czyli czarny. Rzeczywiście, cały zasypane rumoszem, i gdyby się nie wiedziało, można by nie zauważyć, że on tam jest. Nagle chmury się podniosły i ukazało się całe otoczenie lodowca – Masyw Pelvoux, Pic Coolidge, charakterystyczna turnia le Fitre i jedyny czterotysięcznik w Alpach Delfinackich, zarazem najbardziej wysunięty na południe oraz na zachód. Ale o tym przeświadczyłem się dopiero w domu, coś mi się wydawało, że to Ailefroide, ale analizując zdjęcia, przekonałem się, ze mam na fotkach ścianę Ecrins górującą nad Glacier Noir. A cały wyjazd byłem zły, że nie zobaczyłem Barre des Ecrins w całości, co okazało się nieprawdą.

Podchodząc dalej, spotykamy świstaka – żebraka, zachowywał się jak znajomy piesek i liczył na małe co, nieco. Kręcę filmik i focę. Ale bardziej mnie interesują góry. Sam Pelvoux jest tak duży, że nie mieści się w jednym kadrze, robię serię 6 ujęć w dwóch rzędach, i dopiero w domu, po złożeniu można go zobaczyć na jednej fotce. Teraz juz idziemy w stronę lodowca Blanc – czyli białego. Chmury spowiły go prawie całkowicie, widać jedynie czoło i wodospad, opadający z jego końca. Ładnie komponuje się inny wodospad, tuż obok ścieżki z białym cielskiem lodowym w tle. Na ścieżce są krótkie, ubezpieczone odcinki – moim zdaniem, niepotrzebne, ale wiele osób robi sobie wycieczkę do schroniska Glacier Blanc – więc to ukłon w ich stronę, często są to rodziny z dziećmi. Generalnie dominują Francuzi więc trzeba się przyzwyczaić do częstego bonjour, sporadycznie – holendrzy. Może ktoś powie, że przecież to normalne, bo to Francja, ale w innych częściach Alp częściej spotyka się w górach obcokrajowców, niż „tubylców”.

Schronisko osiągamy po około dwóch godzinach, po drodze mijamy schron Tuckett i małe jeziorko, ale widoki słabe. Cały czas martwię się o lewe kolano, które na początku wakacji zaczęło mi doskwierać, ale na razie OK, staram się go za bardzo nie obciążać. W czasie popasu towarzyszą na charakterystyczne dla całych Alp czarne ptaki z rodziny krukowatych  – wieszczki. Podobnie, jak wcześniej spotkany świstak, liczą na poczęstunek, ale nie są już tak ufne, jak poprzednik.

Po posiłku pod schroniskiem idziemy wyżej, teraz widzimy już tylko wyekwipowane zespoły, idące w stronę lodowca. Mam nadzieję, że odsłoni się Barre des Ecrins od strony lodowcowej. Osiągamy wysokość ponad 3000 m, na chwilę schodzimy na lodowiec, jest bardzo mocno uszczeliniony, więc szybciutko go opuszczamy, chociaż kilku alpinistów przed nami idzie nie powiązanych. Mamy trochę pietra przy przekraczaniu mostków śnieżnych nad szczelinami, ale przecież przed nami szło kilka osób, nie powiązanych, w dodatku z ciężkimi plecakami, więc jeżeli pod nimi się nie zawaliło, to pod nami też nie powinno. Przy okazji obserwujemy szkolenie lodowcowe. Wspinamy sie na występ skalny i czekamy, czy coś się ukaże. W oddali widać schronisko Ecrins, jesteśmy prawie na równej z nim wysokości. czekamy prawie godzinę, ale niestety, widoczność nie poprawiła się na tyle, żeby Ecrins się pokazał, widzimy – powiedzmy 3/4 bez wierzchołka. Szkoda, nie ma sensu iść dalej, bo i tak nic więcej nie zobaczymy, rezygnujemy z podejścia do Refuge Ecrins. Widzimy przy okazji młodego chłopaka, który zbiega po morenie, nie schodząc na lodowiec. Więc w drodze powrotnej nie schodzimy już na niego, lecz trawersujemy skałami, okazuje się, ze na morenie jest oznaczony szlak, omijający lodowiec, ale bardzo łatwo go zgubić. Oznaczony mało widocznymi ciapkami z farby, na skałach, ale w sumie to nie ścieżka, tylko kierunek na schronisko. Idąc wyżej czy niżej tak samo trzeba lawirować po rumowisku.

W drodze powrotnej widoczność poprawia się na tyle, że widać prawie cały Mont Pelvoux, kawałek Ailefroide Orientale i dolną część lodowca, ale po pewnym czasie zaczyna sypać śnieg, który niżej zamienia się w deszcz. Znów na spotkanie wyszedł świstak, ale tym razem zaraz się schował, pewnie przed deszczem. Po zejściu stwierdzamy, że i tak mieliśmy szczęście – bo przez około godzinę mieliśmy niezłe widoki, a mogło być cały czas, jak przy zejściu – mgła i deszcz.

Na szlaku coraz więcej ludzi, ale nic nie zobaczą, oprócz mgły. Moja nowa kurtka, przeciwdeszczowa kompletnie nie zdała egzaminu, może nie przemokła, ale w ogóle nie była oddychająca, tak, że cała wilgoć została w środku. Na szczęście w samochodzie miałem suchy polar, który zakładam na stacji benzynowej, gdzie oczywiście tankujemy, bo paliwo we Francji, może droższe niż w Austrii, ale 20 centów tańsze niż we Włoszech, więc prawie złotówkę. Docieramy do kempingu w la Vachette, chęci kąpieli w małym basenie spełzły na niczym, bo deszcz stał się jeszcze mocniejszy, tak, że z trudem udaje się coś upichcić. Bierzemy prysznic i urządzamy „nocne Polaków rozmowy” wewnątrz samochodu, nie trzeba się domyślać, że nie było zbyt wygodnie. Byle do jutra, pogoda ponoć ma być lepsza.