); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Piz Boe – Dolomity – 3152 m

Piz Boe

Piz Boe


W racji zmiany planów, zamiast w rejon Berniny podążamy w Dolomity. Po wyjeździe z tunelu, za Bolzano już widzimy przed sobą charakterystyczne sylwetki iglic tych gór. W miejscowości Nova Levante zastał nas zachód  słońca, a skały zaczęły przybierać purpurowe kolory, piękne widoki. Oczywiście nie obyło się bez fotograficznych przystanków. Ale jeszcze piękniej było nad jeziorem Carezza, gdzie turnie grupy Latemar odbijały się w nim jak w lustrze, a zaraz pod drugiej stronie swój pokaz prezentował masyw Rosengarten. Niezapomniane widoki i jedne z najładniejszych zdjęć życia.

Ale przez to było już późna, a my nie mieliśmy kempingu do spania. Jeszcze po drodze zachwycał nas rejon Pale di San Martino i zjeżdżamy w dół, do Val di Fassa. Miejscowości wyglądały na bardzo bogate, wspaniałe, ozdobione domy, bardzo zadbane. Widać, że jest to jeden z najlepiej sytuowanych materialnie regionów Włoch. Udaje się nam znaleźć miejsce na kempingu w Campitello di Fassa. Niezbyt przypadł nam on do gustu, ale chcieliśmy się tylko przespać i dalej następnego dnia w drogę. Kemping był bardzo duży, zatłoczony, a infrastruktura dosyć uboga i zniszczona, dodatku, cena też znaczna, około14 Euro za noc.

Rankiem zwijamy się szybko i jedziemy na przełęcz Pordoi. Już z chwile pojawił się szczyt Gran Vernel – sąsiad Marmolady, a potem widok z serpentyn na Sassolungo, też ładny. W tym roku na Pass Pordoi miał koniec drugi etap Tour  the Pologne, więc trochę taki trip sentymentalny. Kiedyś już byłem na tej przełęczy i nie znalazłem wolnego miejsca parkingowego, tak, że teraz mądrzejszy, jestem tu wczesnym ranem. Słońce przygrzewa mocno, więc smarujemy się kremem o mocnym filtrze UV.

Ruszamy pod górę, start na wysokości 2239, więc mamy do zrobienia około 1000 m w pionie. Początkowo łatwym, trawiastym terenem zdobywamy wysokość. Za plecami piękna panorama Marmolady z najwyższym punktem – Punta Penia – kulminacja Dolomitów a poniżej jedyny większy lodowiec tej części Alp. Przychodzi mi na myśl, że te łąki to wspaniałe miejsce na piknik. Dalej już dochodzimy do piargów i niezbyt przyjemnego podejścia po piargu. Na domiar złego gubimy słabo widoczną ścieżkę i brniemy w osuwającym się rumoszu, co zabiera wiele sił. Jakoś przedarliśmy się do właściwej ścieżki, i co ważniejsze – do cienia, po na podejściu słońce nas smażyło jak na patelni. Dopiero później, bliżej południa musi tu przygrzewać. Leniwi mogą skorzystać z kolejki na Sas Pordoi i wyruszać z wysokości ponad 2950 m. Kabiny kolejki wyglądają imponująco wisząc na linie niebie w tle. Grzbiet opadający z Sas Pordoi to łamiące się resztki wieżyczek i turni, przypominający miejsce po bitwie. Pokazuje to podatność tutejszych skał na wietrzenie.

Czas naszego podejścia z przełęczy do Forcella Pordoi – 2848 m to 1h 10 minut. Ciekawostka, przed samą przełączką tunel w śniegu, miejsce, gdzie każdy robi sobie pamiątkową fotkę. W tym roku śnieg utrzymywał się bardzo długo. Tuż obok znajduje się schronisko, do którego schodzą ludzie korzystający z kolejki na Sas Porodi. Widzimy już cel – Piz Boe – najłatwiejszy trzytysięcznik Dolomitów. Krajobraz lekko księżycowy, pustynia skalna, trochę kontrastuje z nią masa śniegu pokrywająca płaskowyż Selli. W normalnym roku dawno by go tu już nie było.

W połowie głębokie rozcięcie przypominające kanion. Teraz idzie się prawie poziomo, żeby urozmaicić trasę, decydujemy podejść od półno

cy – trasą 636 a zejść 638. Na mapie ta pierwsza oznaczona jest jako via ferrata, ale żadnych większych trudności ferratowych tu nie ma, więc trochę to na wyrost. Zostawiamy z boku schronisko Bamberger Hutte i podchodzimy na wierzchołek. Jesteśmy na nim o 11.00. Całość podejścia trwała 2 godziny i 20 minut. Widok bardzo rozległy, Od masyw Ortlera na zachodzie, przez Alpy Otztalskie, Stubajskie, Zillertalskie i Wysokie Taury na północy do Alp Karnickich i Julijskich na wschodzie. Widać też stąd większość grup Dolomitów, nawet ledwo że co – słynne Tre Cime, zlewające się jednak z wyższymi masywami. Dla mnie najciekawiej prezentuję się: grupa Fanes, Tofany, Sassolungo i Monte Pelmo. W dolinie przepięknie położona Arabba. Na szczycie spotykamy Polaka – amatora ferrat, który wspiął się tu trudną drogą – od pd. – wsch.

Z racji, że to nasz przedostatni dzień w Alpach, spędzamy tu dłuższy czas, mimo iż jest dość chłodno, na Marmoladę weszła chmura i pociągało od niej nieprzyjemne powietrze. Warto dodać, ze na górze jest schronisko – Fassahutte. Po ponad godzinie zaczynamy zejście, mijamy coraz większą ilość turystów, idących od kolejki. Po drodze mam kilka pogawędek, bo prowokacyjnie ubrałem podkoszulek z napisem Polska. Okazało się, że wiele ludzi było w Polsce i znają takie miejsca jak Łódź, Giżycko czy nasze cerkwie. Jedynie trudnością jest zrozumienie, o jakim miejscu mówią, próbując wymówić trudne dla nich nazwy do wymówienia.

Koło schroniska robimy ostatni popas przez zejściem, zaciągnęło jakimś smrodem i za chwile poznaliśmy jego producenta. Obok schroniska miała swój chlewik świnia – wietnamka. Chodziła sobie wolno, gdzie chciiała i kiedy chciała, na wysokości prawie 3000 m. Nie spodziewałem się spotkać takiego zwierzęcia w górach. Pozostały już jedynie nieprzyjemne piargi i o godzinie 14.20 zakończyliśmy tam, gdzie zaczęliśmy.