Wracając z Wezuwiusza zbliżaliśmy się do grupy górskiej Gran Sasso. Tym razem było bezchmurne niebo i wreszcie zobaczyliśmy szczyt Corno Grande. Zdecydowanie dominował on nad innymi wierzchołkami. Przecież jego wysokość to blisko 3000 m. Szczyt wyglądał na niedostępny, ale mój kolega uparł się, żeby spróbować go zdobyć. Tym razem skorzystaliśmy z autostrady, skąd łatwiej trafić na drogę wiodącą do stóp szczytu. Od przechodniów dowiedzieliśmy się, że należy się kierować znakami na Campo Imperatore.
Serpentynami wspinaliśmy się coraz wyżej, a krajobraz zaczął mieć charakter bardziej wysokogórski. Słońce świeciło coraz niżej nad horyzontem, co spowodowało, że szczyty zmieniały kolor w odcieniach czerwieni. Dojechaliśmy bardzo wysoko, droga skończyła parkingiem obok hotelu na wysokości 2130 m. Tam zakupiłem mapę, z której odczytałem, że jest w miarę dostępna ścieżka na sam szczyt Corno Grande.
Zjechaliśmy trochę niżej i rozbiliśmy namiot obok betonowych koryt z ujęciem wody. Przygotowując kolację podziwialiśmy ścianę Corno Grande która przybrała purpurowy kolor. Ułożyliśmy się wygodnie w śpiworach, ale obudził nas stukot końskich kopyt. Okazało się, że śpimy obok poideł dla dziko pasących się koni. Nie wiem kto się bardziej bał, my koni, czy konie nas. Z nieufnością podchodziły do poideł i po zaspokojeniu pragnienia oddaliły się na górskie pastwiska.
Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie upojeni doskonałą pogodą. Po śniadaniu podjechaliśmy na parking i ruszyliśmy ścieżką ostro pod górę w kierunku schroniska Duca degli Abruzzi. Po drodze nacięliśmy się na nawiedzonego ekologa, który miał pretensje, że ustępując mu miejsca na ścieżce zdeptaliśmy kilka kępek trawy. Nie zważając na jego włoskie trajkotanie, ruszyliśmy dalej.
Przed schroniskiem skręciliśmy na szlak wiodący na Sella di Monti Aquila, skąd należało nieznacznie zejść do kotlinki u stóp Corno Grande. Teren doskonale nadawał się do lekcji botaniki, bo aż roiło się od różnych gatunków kwiatów lub geologii, bo tak wyraźnie było widać pofałdowane warstwy wapieni na okolicznych szczytach.
Bardziej wytrawni alpiniści, dysponującym sprzętem wspinaczkowym mogą wybrać drogę na wprost południową ścianą. Jest to tzw. via ferrata czyli żelazna droga. Określenie to oznacza ubezpieczoną drogę wspinaczkową. My obieramy łatwiejszą drogę, która okrąża szczyt od zachodu, a następnie prowadzi granią północną na sam szczyt. Po koniec są elementy lekkiej wspinaczki, nie przekraczającej jednak trudnością trudnych tatrzańskich szlaków turystycznych.
Szlaki w Apeninach są oznakowane tylko symbolicznie, więc należy dobrze korygować drogę z mapą, aby nie przeoczyć odpowiedniej ścieżki. Mnie się właśnie to zdarzyło, co spostrzegłem, gdy dotarłem na skraj lodowczyka wypełniającego północny kocioł, więc należało się kawałek wrócić i znaleźć uprzednio wybrany szlak.
Stąd już prosto na szczyt. Po drodze kilkakrotnie mijaliśmy się z sympatycznym Niemcem, który poczęstował nas melonem. Owoc ten tak nam posmakował, że stał się jednym z głównych elementów naszego menu w trakcie dalszego pobytu we Włoszech. Na szczycie wpisaliśmy się do książki wejść. Studiowaliśmy ją dość dokładnie i nie znaleźliśmy ani jednego Polaka, co mogło świadczyć że jesteśmy pierwszymi Polakami na szczycie w ciągu ostatnich dwóch lat, bo taki okres czasu obejmowała owa książka.
Istnieje też możliwość, że nasi rodacy nie wiedzą o istnieniu takich książek, bo w Tatrach takie coś nie istnieje. Zresztą mijałoby się to z celem, bo należałoby zeszyty wymieniać co tydzień, znając tabuny turystów odwiedzających nasze najwyższe góry.
Widok ze szczytu był piękny, chociaż widoczność nie należała do rewelacyjnych. Podobno przy lepszej widoczności widać stąd Morze Adriatyckie. Ale nie możemy narzekać, widzimy całą najwyższą część Apeninów, dalej Jezioro Campotosto i inne górskie grzbiety. Robię mnóstwo zdjęć, w tym znajomemu ze szlaku Niemcowi, któremu daję obietnicę że przyślę mu je pocztą.
W trakcie zejścia, uradowani zdobytym szczytem, uznajemy z kolegą, że już cały wyjazd możemy uznać za udany, ponieważ chcieliśmy tylko zaliczyć jakikolwiek szczyt w Apeninach, a zdobyliśmy ich najwyższy szczyt, nie mając tego w żadnych planach.
Gdy zeszliśmy do samochodu, była wcześnie popołudniowa pora, wsiedliśmy do nagrzanego jak patelnia samochodu i udaliśmy się w świetnych nastrojach na północ, w kierunku Alp.
Szczyt Corno Grande okazał się dość łatwo dostępny, dzięki temu że punkt wyjścia znajduje się ponad 2000 m n p m, co sprawia, że różnica wysokości do pokonania nie jest bardzo duża. Dobrze wyjść wcześnie rano, gdyż w godzinach popołudniowych widoczność się pogarsza, a rzadkością nie są popołudniowe burze. Później doskwiera także przypiekające Słońce, jesteśmy przecież w środkowych Włoszech, trzeba więc zabrać dość duże zapasy wody pitnej, tym bardziej, że trudno tutaj spotkać górskie strumienie.
Decyduje o tym budowa geologiczna (wapienie przepuszczające wodę) i klimat. Pod Corno Grande najłatwiej trafić z autostrady przecinającej tunelem Masyw Gran Sasso, szukamy zjazdu na Assergi i Campo Imperatore. Jednak autostrady we Włoszech są płatne, więc oszczędni mogą szukać w miejscowości L’Aquila drogi na Paganica i dalej Campo Imperatore. Osoby bardziej leniwe, nie lubiące górskich wędrówek nie muszą zdobywać szczytu, sam przejazd na parking pod „Dachem Apeninów” dostarcza niezapomnianych widoków.