); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Hoher Riffler – Alpy Zillertalskie – 3231 m


Dawno dawno temu, jeszcze w wieku XX była sobie mapa, mieszkała w Sklepie Podróżnika. Leżała sobie, leżała, aż pewnego dnia przyszedł do sklepu koleś, który miał ochotę pojechać w Alpy, i wpadła mu ona w oko. Została więc sprzedana, ale jeszcze nie nadszedł jej czas. Dopiero po wielu, wielu latach doczekała się.

A na tej mapie była sobie zaznaczona góra Hoher Riffler. Liczy sobie 3231 m i jest jednym z trzytysięczników dla ubogich, tzn. bez konieczności przejścia lodowcami, co dla przeciętnego turysty górskiego – czyli mnie jest ważne.
Zabukowaliśmy się w Mayrhofen, w bardzo fajnym kempingu.

Mayrhofen to takie Zillertalskie Zakopane, tylko że ładniejsze, czystsze, nie zatłoczone. Odchodzi stąd mnóstwo szlaków, ale często ludziska korzystają z kolejek, gdyż wysokości względne przekraczają tu 2000m, na taki np. Ahornspitze jest 2500 m różnicy poziomów, smacznego…

Z samego Mayrhofen nie widać trzytysięczników, ani lodowców, nad miastem dominuje Dristner. Wyruszamy rano trasą do zapory Schlegeiss, żeby zdobyć trochę wysokości.

W Finkenbergu jest tunel ze światłami, trafiamy oczywiście na czerwone i 16 minut czekanie (tak pokazywał znak), Austriacy nic sobie z tego nie robili i pruli dalej.

Wreszcie jedziemy, powyżej Ginzling bramka – 10E. Dalej w dolinie ogromne wanty – efekt ogromnego obrywu, ale jeszcze większe wrażenie robi betonowa zapora piętrząca się na wprost. Potem drogowe esy floresy, serpentyna w tunelu i osiągamy poziom zapory. Start z parkingu zaraz przy zaporze.

Początkowo droga bardzo przyjemna, typowe alpejskie atrakcje: krowy, rododendrony, wodospady, coraz ładniejsze widoczki na otoczenie zapory, chociaż co chwilę z nikąd – tzn. z doliny powstaje chmura i zasłania wszystko, by za chwilę łaskawie coś tam odsłonić.

Po około dwóch godzinach pokazuje się schronisko Frisenberghaus na wysokości ponad 2500m. Widoki coraz rozleglejsze, pokazują się Włoskie Zillertale.

Stąd zaczyna się dopiero konkretne podejście. trasa biegnie w lewo, niestety im wyżej, tym częściej jesteśmy w chmurze.

Podejście coraz bardziej uciążliwe, Szlak wytyczony jest po łupkowym rumowisku, niezbyt stabilnym, starość nie radość, parę lat temu takie podejścia ładowałem praktycznie bez wysiłku, a tu dopadła mnie wysokość, musiałem dość często odpoczywać, w dodatku nowe buty też dały o sobie znać, nie były jeszcze dobrze rozchodzone, i teraz to odbija się.

W chmurze często gubimy szlak, czasem trzeba podchodzić po polach śnieżnych czy też małych lodowczykach, na szczęście bez szczelin, ale rozmiękły śnieg skutecznie wysysa siły.

W tym mleku nie widać końca trasy, jak to zazwyczaj bywa, to, co wydawało się być wierzchołkiem, jest przedwierzchołkiem.

No ale w końcu udało się, chociaż widoki szczytowe marne. Po szczytowaniu długie, mozolne zejście, które urozmaicone było fotograficznym polowaniem na świstaki.

No i jak to bywa popołudniu, widoczność się polepszyła, chociaż pułap chmur ustalił się gdzieś około 3300 m, i najwyższy Hochfeiler był cały czas zasłonięty.

Inny rozdział to zjazd trasą do Mayrhofen, jak zwykle przy światłach trafiliśmy na czerwone, ale stojący przed nami – Austriak i Szwajcar pojechali, to samo uczynił szwagier.

Wszyscy jechali na załamanie karku, można sobie wyobrazić zjazd alpejskimi serpentynami z prędkością czasem przekraczającą grubo 100 km/h.

Dopiero, gdy dogoniliśmy autobus, nie było możliwości wyprzedzenia, i teraz dopiero nastąpił „normalny” zjazd, bo wcześniejszy dostarczył więcej adrenaliny, niż niejedna wycieczka górska.