); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Szeroki Wierch 1315 m


Jesień 2016 to zaledwie kilka dni słonecznych. Koniec września to jeszcze temperatury letnie. Potem jeszcze dwa pierwsze dni października i to byłoby na tyle.

Zaraz potem załamanie pogody, ze śniegiem, nawet w niższych górach. Notoryczne zachmurzenia, opady, słaba widoczność. Celowałem w pogodę i udało się. Wolne 14 października i to był jedyny taki dzień w całym miesiącu.

Nie odpuszczamy i wyruszam rano – w Bieszczady. Tatry odpadają, ze względy na występujące już tam oblodzenie i większa pokrywę śnieżną. Po drodze zakupy w Komańczy. Generalnie na trasie przez Gorlice w stronę Ustrzyk, nie ma zbyt wielu sensownych sklepów. Jeżeli jedziemy rano, to większość z nich pozamykana. Mamy trzy miejscowości do wyboru: Nowy Żmigród, Dukla i właśnie Komańcza. Poranne mgły, ale prognozy mówią o prawie bezchmurnym niebie, i tego się trzymam. Liście nie nabrały jeszcze pełni jesiennych kolorów – a po to się jedzie w Bieszczady o tej porze roku, ale im dalej na wschód, tym lepiej z tym. Pokonując przełęcze Wyżną i Wyżniańską – banan na buzi.

Widoczność rewelacyjna, w dodatku uroku dodają biała, oszronione – tak mi się wydaje – połoniny. Nie omieszkam zatrzymać się przez kultowymi już serpentynami przez Ustrzykami aby wykonać znany motyw fotograficzny z Caryńską. Zjeżdżając w dół jeszcze znów dopada nas mgła, ale tylko na chwilkę, bo w Wołosatym już jej nie ma. Zostawiam samochód na płatnym parkingu. Wielu kierowców zatrzymuje się na dziko na poboczu, unikając opłaty. Mimo, iż to dzień powszedni, w góry wybiera się znaczna liczba turystów, co mnie dziwi. Skończyły się czasy dzikich Bieszczad, pozostał jedynie chyba taki mit.

Chcą dzikości, trzeba wybrać się na mniej uczęszczane, ale za to niezbyt atrakcyjne widokowo trasy. A mnie właśnie chodzi o wrażenia wzrokowe. Zabrałem w trasę obojga swoich dzieci. Szlak na Tarnicę nie jest zbyt długi i wyczerpujący, więc się na to zdecydowałem. Wiedziałem, że utrudnieniem będzie błoto. Przy kasie parku zaskoczyło mnie zróżnicowanie cen na szlak, w zależności, czy idziemy na Tarnicę, czy na Przełęcz Bukowską – cena jest inna, i to wcale nie tak mała. Komercja.

Zostawiam kilkanaście PLN w kasie i na szlak. Na trawie jeszcze szron, więc bardziej bokiem, by uniknąć błota kierujemy się w stronę bieszczadzkiego lasu. W cieniu jeszcze błotko zamarznięte, ale im później, tym cieplej i wszystko się rozpuszcza. W lesie, mimo bezchmurnego nieba, pada deszcz i śnieg. To słońce rozpuszcza szadź. Chwila odpoczynku w schronie przeciwdeszczowy i po niedługim czasie osiągamy koniec strefy drzew i początek połonin. Tutaj piękny obrazek – lśniąca Tarnica z pojawiającą się za nią naszą najbliższą gwiazdą. Na plus – jeszcze nie ma błota, mała pokrywa śnieżna.

Co mnie zaskoczyło, prawie cały szlak zamieniono w schody, ograniczone barierą w postaci pasa materiałowego. Cywilizacja w Bieszczadach – pełną gębą. Zapewne to z jakiego projektu w celu rewitalizacji przyrody przy szlaku. Pięknie się też prezentują pokryte szadzią drzewka, z kolorowym lasem w dolinie jako tło. Docieramy na Przełęcz pod Tarnicą. Tutaj otwiera się widok na główną część naszych Bieszczad z Krzemieniem, Kopą Bukowską, Rozsypańcem aż do Kińczyka Bukowskiego. Ale wzrok sięga dalej, na dużą część ukraińskich Karpat – z Pikujem, Borżawą i dalej osnieżonymi wierzchołkami Gorganów.  A na wschód widać nawet oddalone o blisko 200 km Tatry! Coś takiego widzę w Bieszczadach pierwszy raz.

Nawet szlakowskaz jest pięknie ubrany przez lód i snieg. Udajemy się na szczyt Tarnicy. Znów wygodnymi schodami, trochę daje w kość lodowaty wiatr. Całość podejścia z dziećmi zajęła niecałe 2 godziny. Na wierzchołku całkiem spora grupa ludzi. Trzaskam serie zdjęć, robi się nawet cieplej, przestaje wiać. Schodzimy z powrotem na przełęcz. Tutaj dzieci się posilają i odpoczywają, a ja chcę jeszcze zaliczyć ostatnią połoninę, na której nie byłem – Szeroki Wierch. Na lekko przechodzę przez kolejne wierzchołki – najpierw najwyższy – zwany też Tarniczką, potem te niższe. Całkiem ładne, panoramiczne widoki. Robi się też coraz bardziej błotniście, bo słoneczko przygrzewa coraz więcej. Powracam na przełęcz i schodzimy do Wołosatego. Teraz już w konkretnym błocie. Wiele osób na szlaku nie jest w ogóle na to przygotowana – płytkie półbuty, kościółkowe ubranie.

Oj, nie będzie czyste po powrocie. Kontrastują z nimi osoby, które można uznać za tzw. „prawdziwych bieszczadników”, mających na sobie stuputy i inne tego typu akcesoria. Wydają się nie przejmować błotem, bo są nimi okryci po pas i wyżej. Wygląda tak, jakby ich celem było jak największe umorusanie się. Ja idąc trochę uważałem, nie aż nadto. Brudne miałem jedynie buty i dolne nogawki. Ale kto zna Bieszczady, akceptuje to. Schodzimy do Wołosatego i jeszcze w drodze powrotnej powtórnie wykonują kultową fotkę Caryńskiej, tym razem w pełnych jesiennych kolorach, bez białych połonin, które już zdążyły w ciągu dnia być pozbawione śniegu i szronu lub szadzi.

W sumie mogę uznać ta wycieczkę za najbardziej udaną w 2016 roku. Po raz pierwszy miałem świetną widoczność, jestem bardzo zadowolony ze zdjęć. No i zamknąłem temat przejścia wszystkich polskich połonin. Ale będę sie starał jeszcze powrócić w Bieszczady, szczególnie polując na złota jesień w tych górach. Moim zdaniem o tej porze roku są nawet piękniejsze niż Tatry.