Vânătarea lui Buteanu to dziewiąty co do wysokości szczyt Rumunii i piąty w Górach Fogaraskich. Jego nazwa nie jest do końca rozszyfrowana, w ogóle błędnie podaje się nazwę Vanatoarea co oznacza łowca, łowy. A słowo Vânătarea znaczy ponoć dalekie, skaliste fioletowe szczyty lub według innych źródeł – dokument świadczący że dany obszar nie nadaje się do wypasu. Dość skomplikowana etymologia. Generalnie ta góra jest łatwym celem i jednym z nielicznych w Fogaraszach dostępnych jako jednodniówka, bez długich dojść czy noclegów na dziko, w schroniskach, bądź schronach. Wysokość większa, niż jakakolwiek w Polsce, a wejście nie trwa w normalnych warunkach więcej niż dwie godziny. Po całonocnej jeździe w miarę bez szwanku dotarliśmy do Trasy Transfogaraskiej, w Cartisoarze skręcamy w prawo. Widzimy pierwsze typowe w Rumunii obrazki, mianowicie furmanki jako środek transportu, zapuszczone podwórka i domy rodem ze skansenu. Za wsią jest płaski, trawiasty teren, ładny punkt widokowy na całe pasmo, chociaż widoczność nie jest rewelacyjna. Zatrzymujemy się na pierwsze zdjęcia z gór Rumunii. Jadąc dalej mnóstwo miejsc nadających się na biwak na dziko. W Rumunii to całkowicie dozwolone, jedynie problem z dużą ilością pasących się owiec, kóz, z psami pasterskimi, woda z wzrokowo czystych potoków często nie nadaje się do spożycia. Droga w nienajgorszym stanie, początkowo w lesie, zaczyna się piąć coraz wyżej, popularna również wśród wielu rowerzystów, dużo akcentów polskich. Zapowiada się upalny dzień, na jednym z postojów jest zaparkowany stary DDErowski Robur, na pace ma … ule. Robi się widokowo, kończy się las a zaczynają hale. Przy dolnej stacji kolejki na Balea Lac trochę tłoczniej, stragany. Zimą trasa jest nieprzejezdna i wyjeżdża się stąd kolejką kabinową, w lecie nie ma sensu, bo można dotrzeć nad jezioro swoim samochodem, autobusem kursowym lub czymkolwiek, co jest napędzane i ma koła. Górna część trasy nawet robi wrażenie, może nie ma aż tak strasznych przepaści, ale serpentyny ładnie wykonane. Aż trudno uwierzyć, że to dzieło z czasów komunizmu, a dokładnie pomysł „geniusza z Karpat” Nicolae Ceausescu. Zużyto na budowę ogromne ilości dynamity, niestety zginęło tez wielu pracowników. Na plus, ale mnie to dziwi – że trasa jest bezpłatna. Jeszcze komercja nie zażarła całkiem, Rumunii, ale powoli sie tu wdziera. Projekt ten ma oczywiście różne opinie, szczególnie niepochlebne od obrońców przyrody, z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba jedna jest to umożliwienie zobaczenia wysokich partii Fogaraszy bez potrzeby kilkudniowej wędrówki na ciężko. Droga ta znalazła nawet uznanie u słynnej trójki z Top Gear i okrzyknięta najlepszą trasą świata. Nie zgadzam się z tym zdaniem, w Alpach jest wiele ładniejszych i bardziej imponujących, ale mimo to, warto tu być. Docieramy w najwyższe miejsce przy jeziorze Balea. Co tutaj mamy? Duże parkingi – 5 lei za dzień, poza tym schroniska i mnóstwo straganów, jarmark – do kupienia oprócz górskich pamiątek fast foody, sery, boczki, wędliny i przysmak wielu Rumunów – gotowana lub pieczona kukurydza. Nikomu nie przeszkadza fakt, że po jedzeniu spokojnie spacerują muchy i inne insekty. Po całonocnej jeździe posilamy się i ruszamy w górę. Idziemy obok schroniska położonego na wyspie, ale mającego połączenie z lądem usypaną groblą. Są jakieś zardzewiałe znaki, częściowo tylko widoczny, chyba na Buteanu, na rozstaju szlaków idziemy w prawo, w lewo odbij szlak na Neredu. Podejście nie wiem czy strome, czy to wyczerpanie niewyspaniem, nie idzie nam za sprawnie. Na szczęście sam parking leży na wysokości 2034 m, więc podejścia mamy około 500m. Po 50 minutach osiągamy Saua czyli Przełęcz Caprei. Zaczyna się mglić i chmurzyć. To klasyka w Górach Fogaraskich. Są one wybitną barierą między Niziną Naddunajską i Wyżyna Transylwańską, ciepłe masy powietrze przechodzą z południa, ochładzają się i to powoduje ciągłe niepogody. W dole widzimy malownicze jezioro Capru i rozbite nad nim namioty. Piękne miejsce na biwak. Po lewej widzimy nasz cel – Vanatarea lui Buteanu. Kroczymy wąską ścieżką, póki co, cały czas bez większych trudności. Czasem jesteśmy w całkowitym mleku. Potem są krótkie ubezpieczone odcinki i osiągamy przedwierzchołek. Na nim odpoczywamy, prawie nawet zasypiamy, ale owady nam nie pozwoliły na sen. Niewiele brakowało, a pozbawiłbym się aparatu, który zaczął turlać się w dół, ale zatrzymał się na małym występie. Uff… W końcu lekko eksponowaną ścieżką docieramy na sam szczyt. Raz coś widać, a potem nic. W końcu pułap chmur się ustala i nawet dobra widoczność, na wschód widzimy najwyższy w Rumunii, trapezowaty masyw Moldoveanu-Vistea Mare, na zachód Lespezi (wtedy myślałem, że to Negoiu) Po dłuższym pobycie schodzimy na parking. I tu zapada niefartowna decyzja. Chciałem jechać na upatrzony wcześniej kemping w Carta, ale towarzysze uznali, że jeszcze wcześnie i przejedziemy tunelem na południową stronę Transfogarskiej. Kolega na mapie drogowej wypatrzył kemping przy oznaczonej na czerwono drodze, nad jeziorem Vidraru. Jedziemy już dość długo, aż w końcu mamy znak na Cumpana – to tam ma być nasz nocleg. Zaraz za zdezelowanym mostkiem asfalt się kończy i zaczyna droga, nazwijmy łagodnie – szutrowa. Z czasem co kawałek są ogromne kałuże i błoto, i tak na zmianę przez parę kilometrów. Zauważamy łąkę, nad którą rozbiło się kilka rodzin. Ale całkowicie na dziko, nie ma możliwości umycia się, bo zejście do jeziora masakryczne, a dookoła pełno odchodów. Pytamy biwakującego Rumuna o kemping, ale ten jest zdziwiony, oczywiście nie zna żadnego cywilizowanego języka, jedynie z języka migowego odradza dalsza jazdę tą drogą. Ale znów zostałem przegłosowany i brniemy dalej, w lesie znajdujemy jakieś domki, ale przy nich żywego ducha, nawierzchnia jest coraz gorsza, w przegięciach ogromne błoto, trochę lepiej gdy pod górę. Już sami nie wiemy ile jedziemy. Jak to bywa, nie wiemy czy i kiedy gdzieś dojedziemy, paliwo zbliża sie do rezerwy. Na dodatek przejazd zagradza nam ogromny traktor – farmer spychający drzewo. Ale obok widzimy osobową Dacię, jak ona tu dojechała, to my chyba też damy radę. Przepuszczają nas i dalej jazda w nieznane. W pewnym momencie z przeciwka nadjeżdża grupa samochodów terenowych z napisem „Jeep Safari”, ale mieli zdziwione miny, gdy zobaczyli na tej drodze Passata. Chyba gdzieś po 3 godzinach pojawiła się nadzieja, napotkany z przeciwka stary Golf i informacja, że do drogi głównej 15 minut. Nie wiemy, czy dobrze zrozumieliśmy, ale pojawiły się słupy energetyczne, barierki, a z nimi nadzieja. Nagle wykuty w litej skale wąski tunel. A po drugiej stronie – jest!!!!, asfalt. Teraz tylko tankowanie, udaje się też znaleźć kemping, nawet wynajęliśmy sobie małe domki z wygodnymi łóżkami – cena – 25 lei od osoby. Jedyna niedogodność to wałęsające się psy, nie pozwalające w spokoju przyrządzić coś do jedzenia, tak wygłodniałe, że pożerały nawet opakowania. W tym samym miejscu spała też grupa polskich motocyklistów, którzy dotarli tu z Bułgarii. Po tylu wrażeniach nie pozostaje nic, jak tylko wziąć prysznic i spać. Sen przyszedł bardzo szybko.