Drugi dzień we Francji zapowiadał się pomyślnie. Wreszcie obudziło nas słońce, mimo, iż było zimno. Widzimy na wysokości ponad 3000 metrów śnieg, po nocnych opadach. Ale pogoda nastraja pozytywnie. Wymeldowujemy się z nieciekawego kempingu w la Vachette – drogo i kiepskie warunki. Za godzinę internetu każą sobie płacić 4 Euro! Spadamy stąd. Jedziemy najpierw przez Briancon, miasto historii i sztuki, tak się reklamuje przy wjeździe. Jest to jedno z najwyżej położonych miast w Europie – ponad 1300 m. n. p. m. Na okolicznych górach aż roi się od starych – XIX wiecznych fortów obronnych, zbudowanych przeciwko Włochom. Miasteczko dzięki temu jest wpisane na listę UNESCO. Na rondzie znajdują sie rzeźby kolarzy – tędy często podąża Tour de France, tegoroczny – też. Dalej droga prowadzi najpierw na Grenoble, ale już za chwilę szukamy znaków na Col di Granon. Są. Szybko wspinamy się coraz wyżej. Widoki coraz ładniejsze, chociaż to, co chciałbym zobaczyć – la Meije, le Grande Ruine czy Barre des Ecrins przykrywa gruba chmura. Obok drogi, na placykach wiele kamperów czy namiotów, nie byłoby problemów ze spaniem na dziko. Wszystko do rozważenia. Ale na razie interesuje nas nasza góra – le Grand Area. Pokazuje się na wprost przed nami. Nawet ładna, gdyby przyszło iść z poziomu doliny, czekałoby ze dwie godziny porządnego podejścia, a tu, dzięki drodze mamy ponad 2000 m. n. p. m. Szukamy parkingu – jest nawet fajne, spore wypłaszczenie, nawet ujęcie wody i ławeczki. Po otwarciu drzwi – przykra niespodzianka – wieje zimny, przenikliwy wiatr. Zamiast wycieczki na lekko w podkoszuleczkach ubieramy zestaw zimowy – swetry i kurtki oraz czapka. Pozostałe mokre rzeczy z dnia poprzedniego pozostawiamy na słońcu, przykładamy kamieniami, niech wyschną. Z dala widoczny szlak prowadzi na szczyt. Najpierw piękną, ukwieconą łąką, potem już zaczyna się podejście, rzekłbym – w sam raz, ani nie za strome, ani zbyt łagodne. Szacowany czas wyjścia – 2 godziny. Widoki coraz ładniejsze, pojawia się charakterystyczny, trójkątny szczyt, myślałem, że to Monviso, ale po chwili sam siebie wyprowadzam z błędu, bo zza grani pojawia się kolejny, wyższy wierzchołek, to już na pewno Monviso – najwyższy w Alpach Kotyjskich. Znajduje się po włoskiej stronie. No, chociaż zobaczę jego, bo to, co chciałem zobaczyć w Alpach Delfinackich dzisiaj nie będzie mi dane – chmury nie podniosą się wyżej niż jakieś 3400 – 3500m. la Meije, Barre des Ecrins, le Grande Ruine, Agneaux – to co najlepsze w Delfinatach – schowane. Widzę tylko niższe, mniej atrakcyjne góry – jak le Sirac, Pointe l`Aigliere czy la Blanche. Generalnie, przed wyjazdem plan był inny – zdobycie trzytysięcznego Grand Galibier, ale przy takiej pogodzie mijałoby się to z celem, widzieć chmurę od środka? Nie, dziękuję. Szlak wyprowadza na boczny wierzchołek w le Grand Area. Ładny widok na Dolinę Romanche, ale wolałbym szczyty. Na przełęczy wieje taż, że porywa mi czapkę z głowy i ląduje ona paręnaście metrów niżej. Szwagier ją widzi i kieruje mnie na nią, przez piarżysko. Zimnica, ubieram wszystko, co mam w plecaku. Dalsza część szlaku już przy wtórze mocnego wiatru, moja ekipa rusza szybko, a ja swoim tempem drepczę w górę, co chwilę fotografując. Ludzi na szlaku coraz więcej. Szczyt jest dość popularnym celem, ze względu na łatwą dostępność i widokowość. Docieram do szczytu, a tu wiadomo, jeszcze mocniej dmucha, z trudem wykonuję panoramę szczytową, nadzieja na widoki w stronę północną pryskają, tworzy się chmura, jeszcze niższa, niż po stronie południowej. Jedynie daleko na południe widać czyste niebo, gdzieś w okolicach Aiguille de Chamberon. Tam pogoda ładna. Monviso nawet co jakiś czas ginie w chmurze. Na wschodzie mamy zaśnieżony Mont Chaberton. Dwa słowa o tej górze – na jej szczycie są pozostałości tym razem włoskich fortów obronnych – a to wszystko na wysokości około 3200 m. n. p. m.! Dawniej góra należała do Włoch, ale po przegranej II Wojnie Światowej przypadła Francuzom. Na szczycie nie spędzamy zbyt długo, wiatr z powodzeniem nas wywiewa stąd. Całość wejścia na szczyt, spokojnym tempem wyniosła około 1 godz. 45 minut. Jest dość wczesna godzina, a my mamy zaliczony wysoki szczyt i kupę czasu. Przy zejściu, osłonięci od wiatru, czekamy dłuższą chwilę na przejaśnienie, ale nic z tego. Przy zejściu znów dylemat – co robimy dalej? Zostajemy tu do jutra – rozbijając się gdzieś na dziko? Może dziś jeszcze zdobędziemy coś z Col di Granon? A jak się pogoda nie wyrobi? Schodzimy w dół, zbieramy przesuszone rzeczy, robimy popas – pytanie do grupy – zostajemy, czy jedziemy pod Mont Blanc? Najwyższa góra ma jednak największą siłę przyciągania. Udajemy się pod nią. Jeszcze ostatnie pakowanie i w drogę. Ruch na drodze w górę coraz większy, wielu rowerzystów, a my jeszcze raz rzucamy okiem na le Grand Area. Wkrótce docieramy do dna doliny, przez Briancon, naszą miejscowość z kempingiem – la Vachette i na przełęcz Col di Montgenevre. Pod drodze jeszcze ładny widok na Alpy Kotyjskie, w Montgenevre – na Mont Chaberton. Jeszcze mała chwileczka i już jesteśmy we Włoszech. Teraz zjazd w dół, serpentynami. Przed nami jedzie ciężarówka z przyczepą, cała wyładowana kostkami z sianem. Na zakrętach tak się przechyla, że zdaje się wywrócić. Nie ma możliwości jej wyprzedzić, na szczęście w jednym z małych miasteczek skręca w bok. Podążamy doliną Val di Susa – gdzie jeszcze nie tak strasznie dawno – w erze Małysza – rozgrywały się zimowe Igrzyska Olimpijskie z główną siedzibą w Turynie. W oddali widać tory saneczkowe, w Sestiere trasy zjazdowe. W bok prowadzi inna droga do Francji – przez Co di Frejus. A my opuszczamy Val di Susa niezliczoną liczbą tuneli, co chwilę trzeba płacić po parę Euro, co w sumie daje znaczną kwotę. Jeszcze byle minąć Turyn i zjeżdżamy przy pierwszej okazji z autostrady. Nie zamierzamy Włochom zostawić wszystkich pieniędzy w bramkach autostradowych. A to tylko dlatego, że mamy dość dużo czasu i możemy sobie pozwolić na jazdę bocznymi drogami, prędkość przelotowa jest niska, co chwilę osady, gęsta zabudowa, miasta. Musimy się ciągle kontrolować, aby się nie zgubić. Nawigacja tutaj nie jest łatwa. Na polach kukurydzy wokół drogi siedzą ciemnoskóre panie wiadomej profesji. Ale już przed sobą widzimy znów Alpy – tym razem Graickie. Ale też w chmurach – jeszcze gęstszych niż Delfinaty. Nic by nam nie dało szukanie szczęścia do pogody tutaj. Może następny dzień będzie lepszy.