Cima del Cacciatore nie należy do jakiś wybitnych gór w Alpach, ledwie przekracza 2000 m. Łatwo się na nią dostać z górnej stacji kolejki na Monte Lussari – sanktuarium maryjnego, miejsca kultu zarówno dla Słoweńców jak i Włochów. Oczywiście miało tu miejsce objawienie pastuszkom. Mały, ładnie położony kościółek i osada na szczycie jest warta odwiedzenia sama w sobie. W zimie prowadza stąd bardzo trudne trasy narciarskie.
Mieszkając w Annenheim w Austrii, do Tarvisio miałem około 50 km, to niedaleko, zaznaczając, że korzystamy z autostrady. Dość trudno było znaleźć dojazd do kolejki. Jest ona w miejscowości Camporosso – a nie w Tarvisio, jak napisano w folderze. Korzystając ze zniżki, związanej z Karnteen Card, wyjazd nie wychodzi drogo – dorośli mają 50% zniżki, a 2 dziecko jest za darmo.
Pułap chmur jest na wysokości około 2500 m. Dlatego też giganty Montaź i Viś nie są w pełni widoczne. Rodzinę zostawiam w sanktuarium, i opuszczając mruczącą coś pod nosem żonę praktycznie biegnę na Cacciatore. Nie mam zbyt wiele czasu, bo jestem późnym popołudniem, a ostatnia kolejka odchodzi o 17.00. Typowy szlak w Alpach Julijskich, pod nogami często wapienny rumosz, dookoła liczne wapienne turnie. Wszystko wapienne. Przed oczami mam stale piękne ściany w.w. gigantów.
Docieram do kociołka pod Cacciatorre, to właściwie nie jeden szczyt, lecz grań składająca się chyba z kilkunastu turnie, nie wiadomo, która z nich jest główna. Nawet przez chwilę gdzie szlak i na dziko wychodzę na jedną z nich – ale nie ta co trzeba. Zmyla mnie położony opodal krzyż, okazało się, że ktoś tu zginął, ale nie znam włoskiego. Wracam na szlak – nagle skręca i mamy króciutką Via Ferratę – z bardzo zniszczonymi ubezpieczeniami. I po chwili jestem na górze. Sam otoczony pięknymi , dziki górami – to co uwielbiam.
Rozkoszuję się chwilą, chociaż w dole wiem że, czekają na mnie i się złoszczą – przede wszystkim żona. Na szczycie jest krzyż i dzwonek, którego głos niesie się pod okolicznych dolinach i szczytach. Jeszcze rzut okaz na przypudrowane letnim śniegiem Jalovec i Mangart w Słowenii i czas schodzić. Po drodze wpadam na „zdrowaśkę” do wnętrza sanktuarium i załapuję się na wagonik, do którego zniecierpliwienie towarzysze zdołali wsiąść.
Reasumując piękna wycieczka, przy ładniejszej pogodzie wrażenia byłyby jeszcze lepsze. Będąc w okolicy nie wolno opuścić tej góry. Mamy stąd widoki na Julijskie, Karnickie, Karawanki i Alpy Gailtalskie. Można też spróbować tutaj się zimą, dzięki kolejce jest to łatwa i przyjemna trasa, bo z samego dołu do ponad 1500 metrów podejścia – więc kawał tury, z kolejki widać, że cały czas bardzo ostre podejście – nie polecam.