To była najwyższa góra roku 2013. Już dawno o niej czytałem – w przewodniku Babicza, więc chodziła mi ona po głowie. Opuściliśmy już kemping w Trafoi, i niedaleko odbijamy drogą do miejscowości Solda. Kilka serpentyn i jesteśmy na miejscu. Pogoda – marzenie – ani jednej chmurki na niebie. Wstępnie planowałem niższy szczyt – Hintere Schoneck, ale wyszło inaczej.
Sama Solda to jakby kwintesencja alpejskiej wioski, przepięknie położona w zielonej dolinie, otoczona blisko czterotysięcznymi szczytami, z których spływają lodowce. Tutaj swoją przygodę z górami zaczynał Reinhold Messner, jest nawet muzeum jego imienia, w ciekawym budynku, którego dach pokrywa ziemia i trawa.
Ale my nie przyjechaliśmy tu do muzeów, tylko w góry. Parking, mimo, że to dość uczęszczany kurort – bezpłatny. To lubię we Włoszech, w Szwajcarii czy w Austrii, najczęściej trzeba płacić za postój, a we Włoszech – to rzadkość. Godzina 9.00. Kierujemy się wg mapy ściągniętej ze strony kompass, do naszego szlaku. Szczególnych oznaczeń brak, więc kieruję się trochę na przeczucie, wg. mapy mamy mieć kolejkę po prawej stronie, i tak jest.
Jak później się okazało, to co było oznaczone na mapie jako kolejka, był to wyciąg do schroniska Dusseldorfer Hutte. Gdzieś po 15 minutach zorientowałem się, że coś jest nie tak, ale nic nie mówiłem kolegom, bo oni i tak nie wiedzieli dokąd idziemy. Po prostu zmieniłem cel na wyższy, ale wymagający więcej czasu i wysiłku Tsenglser Hochwand. Może to i lepiej.
Początkowo ścieżka wiedzie wzdłuż rwącego strumienia, ale trzeba było uważać pod nogi, bo usłana całą masą krowich placków. Dzisiaj zrobiłem eksperyment, na razie szedłem w trekingowych sandałach, a buty górskie ubiorę dopiero wyżej. Miało to dwie strony – z jednej – nogi mniej się męczyły, ale z drugiej, musiałem tachać buciory w plecaku. Tak że w kolejne dni zrezygnowałem z takiego sposobu.
Po wyjściu powyżej lasu przed nosem pojawiło się górne piętro doliny Zaytal, którą podchodziliśmy oraz szczyty Vertainspitze i Hoher Angelus. Podejście do progu doliny, nie powiem, dość męczące. Za plecami pojawił się już w całej okazałości jedne z kilku słynnych murów alpejskich złożony z trzech szczytów: Ortler, Monte Zebru i Königspitze.
Ten ostatni słynął kiedyś ze śnieżno – lodowego nawisu na szczycie zwanego schaumrolle czyli rurka z kremem. Znany alpinista – Kurt Diemberger – pokonał ją jako pierwszy. Teraz już rurki nie ma, na skutek ocieplenia klimatu oderwała się od szczytu. Mimo to, Königspitze, moim zdaniem to najładniejsza góra rejonu, a najciekawiej prezentuje się właśnie stąd.
Na wypłaszczeniu doliny widzą małe stawki i podchodzę do nich dla kilku fotek z odbijającymi się w nich szczytami. Po męczącym podejściu jesteśmy koło schroniska Dusseldorfer Hutte. Zajęło to nam coś ponad 2 godziny. Z racji, ze w tym roku były wyjątkowo duże opady śniegu, dookoła pełno jeziorem z wód roztopowych.
Teraz dopiero widzę, gdzie jest nasz cel, można stąd też iść na Hintere Schoneck, ale skoro już tu jesteśmy, szkoda by było przepuścić okazję. W sumie można zaryzykować i iść na ponad 3500 metrowe Hoher Angelus lub Vertainspitze. Pewnie dalibyśmy radę, ale lepiej nie ryzykować, bo nie czytałem dokładnie o trudnościach tych gór.
Tschenglser Hochwand – po włosku trochę ładniej – bo Croda di Cengles – znaczy po prostu: ściana nad wsią Tschengls/ Cengles. Wydaje się całkiem blisko, ale już to nie pierwszy raz w górach i wiem, że to złudne. Po drodze mamy fajny stawek z pływającym po nim czymś w rodzaju paczki, stanowiącej łódkę. Można na nią wejść i popływać używając specjalnego drąga do odpychania od dna. Kolor – rozmyty błękit – świadczy o polodowcowym pochodzeniu wody.
Szlak biegnie typową moreną, nie tak dawno, jeszcze tu był lodowiec. Wreszcie końcowe podejście, bardzo żmudne i męczące, po piargu. Doskwiera upał, nic nie zasłania słońca, wysokość pewnie też wpływa na wydolność. Dodatkowo, my podchodziliśmy z samej doliny, większość ludzi wyjechała kolejką Kanzeln, wyprowadzającą na wysokość blisko 2400 m. A my z Soldy – początek mieliśmy na około 1800 m.
Już wypróbowanym sposobem, krok za krokiem zdobywałem wysokość. Moi koledzy, jak zwykle zachciało im się współzawodnictwa, pognali przodem. A ja ciągle się mijam z turystami, albo oni biorą mnie, a potem ja – ich. Dodatkowo robię wiele zdjęć, co mnie spowalnia. Na przełęczy – 3200m, otwiera się wreszcie widok na drugą stronę, a co mnie najbardziej interesuję – Masyw Bernina, tym razem już w pełni widoczny. Pod nogami – około 800 m n p m, więc przewyższenie ogromne, więcej niż 2500m. Widok jak z samolotu.
Pozostał ostatni odcinek lekkiej wspinaczki skalnej, trochę przypomina mi on wejście na Weisspitze w Wysokich Taurach. Bardziej męczący, ale wysokość szybciej ubywa. Krótkie odcinki ubezpieczone, gdzie wiążą się via – ferratowcy. Trochę na wyrost – bo trudności nie są aż tak duże, a spowalniają innych. No i wreszcie szczyt – 13.30 – całkowity czas podejścia 4 i pół godziny. Panorama imponująca, chciałoby się tak siedzieć i patrzeć bez końca. Powiewa chłodny wiaterek. Oczywiście krzyż i książka wejść. Prowadzimy rozmowę z młodą niemiecką rodziną, która tu weszła z młodym dzieckiem. Oczywiście wszyscy w pełni ekwipunku via ferraty – uprząż, lonża, kaski itd.
Teraz przyszedł czas na zejście. Zjadamy, to co mamy do zjedzenia i dość szybkim tempem schodzimy aż do samej Soldy, gdzie czeka na nas nagrzany całodziennym słońcem samochód. Na zegarku prawie 18.00. Czyli cła trasa z dość długim szczytowaniem, spokojnym tempem – 9 godzin. Można czasy określić: 4,5 godziny podejście, 3 godziny – zejście, 1,5 godziny na odpoczynki i podziwianie widoków. Opuszczamy już masyw Ortlera i jedziemy, zmiana planów, zamiast w rejon Berniny, na prośbę kolegów – w Dolomity. Jeden z nich jest pierwszy raz w Alpach, więc na początek, dobrze by było, żeby zobaczył tą jedną z ikon Alp.
Przypominam sobie czas, gdy byłem na Kirchbachspitze, bo właśnie mijam Naturno, miejscowość, która była punktem wyjściowym na tę górę. Za sobą zostawiamy Tschenglser Hochwand, które z tej strony rzeczywiście dominuje ścianą nad wsią Tschengls. Potem Merano, zmyłka GPS-u, troszkę błądzimy. Odcinek autostrady między Merano a Bolzano jest bezpłatny, a GPS uznał, że nie i przegonił nas przez miasto i w boczne wsie. Wracamy na autobahn mkniemy do Bolzano, w stronę Dolomitów. Zjazdy i rozjazdy w Bolzano przyprawiają o zawrót głowy, bez GPS-u pewnie pobłądzilibyśmy, ale jako udało się i tunel wyprowadza nas w końcu w Dolomitową Dolinę.
Po powrocie pobawiłem się w rozpoznawanie sfotografowanych szczytów, dzięki czemu moja znajomość topografii alpejskiej się poprawiła. Z tej góry widać ogromną część Alp Wschodnich: a mianowicie: Grupa Bernina, i jeszcze w Szwajcarii: Adula, Albula, Silvretta, w Austrii: Verwall, Samnaun, włoską część Alp Otztalskich – południowe stoki i w głąb Austrii, oczywiście znaczną część Masywu Ortlera, w oddali, na wschodzie Dolomity i Alpy Sarntalskie, a bliżej Slpy Livigno i Sesvenna. No ale jakby główną gwiazdą dnia był mur Ortler – Konigspitze – Monte Zebru. Solda wydaje się dobrym miejscem na kilka dni, można zdobyc kilka wysokich, ponad trzytysięcznych szczytów, jedynie, z tego co wiem nie ma tu kempingu, najbliższy to ten, gdzie spaliśmy, w Trafoi. Ciekawostką rejony są tzw. lodowce gruzowe, czyli jęzory gruzu, pozostałości po stopniałych lodowcach, tworzących jakby jęzory. Inną zaletą rejonu jest niezbyt duża ilość turystów, powiedziałbym, w sam raz – ani za dużo, ani za mało. Na pewno mniej niż w Dolomitach czy austriackiej części Alp Otztalskich. A to dla mnie jest też dość ważne, zważając na tłumy w naszych Tatrach w letnie miesiące i i jesienne weekendy. Tutaj możemy spokojnie wędrować nie obawiając się o rozdeptanie przez hordy z piwem w ręku w klapkach jako obuwie na atak szczytowy.