O tej górze nawet nigdy nie słyszałem, ale sytuacja pogodowa sprawiła, że została zaliczona w 2017 roku. Uciekając przed frontem opadowym jedynym miejscem, gdzie była szansa na jakąkolwiek pogodę wg netu były Alpy Zillertalskie. Po nocnej ulewie na kempingu w Mayrhofen rankiem zbieramy się do opuszczenia go. Idąc się myć o mało nie wykonałem efektownego szpagatu, ślizgając się na kempingowym błocie. Zastanawiamy się, czy jechać w Zillertalskie, czy dalej na wschód. Mimo prognoz, nie chce się wcale wypogodzić. Decydujemy się uderzyć na Konigsleitenspitze. Już raz próbowałem w 2010 roku wyjść na tą kopę, ale też zła pogoda i kompletnie złe oznaczenia nie pozwoliły na to. Teraz postanowiliśmy tak, ze względu na niebezpieczeństwo burz, a góra ta będąca częścią kompleksu narciarskiego Zillertal Arena posiada wiele restauracji i budynków po drodze, gdzie można się schować w razie niebezpieczeństwa. Podjeżdżając do Gerlos widać chwilowe przejaśnienia, które dają nadzieję, że uda się coś fajnego zrobić. Nawet przez chwilę ujrzałem wierzchołek naszej narciarskiej góry. Mijamy ziemną zaporę wodną i docieramy do miejscowości turystycznej Konigsleiten. Nie ma za bardzo gdzie zostawić auta. Wszędzie zakazy i tabliczki – tylko dla gości. Pytamy się właściciela wypożyczalni rowerów, który właśnie powoli otwiera interes, gdzie jest szlak i czy można zostawić tu samochód. Radzi nam zaparkować koło dużego hotelu, mówiąc, że przy tylu gościach nie zorientują się, że to nie ich klient. a na górę mówi, żeby iść obok jakichś garaży. Trochę błądzimy, ale w końcu idąc w górę wsi dostrzegamy dolną stację kolejki i oznaczenia szlaku. Dodam, że cały czas jesteśmy w totalnej mgle. Ścieżka okazuje się być szeroką szutrową drogą. Podejście bardzo nudne, bo żadnych widoków, obok tylko łąki, troszkę lasem, trudności zerowe. „Idealna trasa na wycieczkę z dziećmi. Mija nas jedynie poranny amator joggingu. Obok drogi co kawałek są ogromne masy gnoju, jak się później okazuje, wysypywane przez duże ciężarówki, podjeżdżające nawet na ponad 2000 m. Oczywiście pasą się też alpejskie krówki. Widać, że ta góra jest intensywnie użytkowana pastersko. Wreszcie po około godzinie podejścia widać przez chwilkę dziurę we mgle i błękit przebijający się przez nią. Nawet w oddali są na grzbiecie jacyś turyści, zdający się coś podziwiać. Czyżby piękne widoki. Teraz ścieżka nie idzie drogą jezdną, tylko na wprost przez łąki, będące zimą stokami narciarskimi. Po drodze zresztą widać wiele infrastruktury – wyciągi, kolejki, hotele, restauracje. Kompan – Witek ma lepsze tempo i trochę mi ucieka. Gdy docieramy do grzbietu, gdzie znów jesteśmy na drodze szutrowej, zaczynamy być powyżej chmury. Co chwilkę wyłaniają się wyższe szczyty Alp Zillertalskich. Rozpoznaję wśród nich Wildgerlosspitze, Wildkarspitze i Reichenspitze. Jezioro Durlasboden jest pod chmurą – niewidoczne, ale pejzaż morza chmur i wierzchołków ponad nimi jest zachwycający. Wspinamy się coraz wyżej, pozostawiając pod sobą chmurę, panorama coraz rozleglejsza. Teraz każdy idzie swoim tempem, co chwilę fotografując to niezwykłe zjawisko inwersji. W pewnym momencie granica chmury wygląda jak schodząca lawina. I w takiej scenerii docieramy na szczyt Konigsleitenspitze z obowiązkowym krzyżem wieńczącym go. Ciekawiło mnie, co zobaczę po drugiej stronie. Alpy Kitzbuhelskie też były ponad obłokami, ale ich sylwetki nie były już tak interesujące jak Alp Zillertalskich. Dalej na wschód rozciągały się Wysokie Taury, ale było widać, że tam pogoda nie za ciekawa. Trafiliśmy idealnie w okno pogodowe. Idać na jakiś trzytysięcznik w Zillertalach, też byłoby OK. Po posiłku postanawiamy iść dalej, na kolejną górę widoczną na północ. Jak później się okazało, jej nazwa to Falschriedel. Z racji wczesnej jeszcze pory, jesteśmy sami, oprócz pasących się stadek krów. Ładnie się odbijały w brudnym stawku, będącym dla nich wodopojem. Łatwo, szybko i na lekko docieramy na wierzchołek, tym razem zwieńczony kopczykiem. Kolejna sesja fotograficzna, kontemplowanie widoków. Wracamy na Konigsleitenspitze, pod którym zaczyna się ruch, docierają pierwsze wagoniki z dołu i grupki turystów idą na naszą górą. A my kładziemy się na szczycie i odpoczywamy, delektując się rzadką w czasie tego wyjazdu, ciepła pogodą i słoneczkiem. Po pewnym czasie budzi nas głos ciężarówki, wywożącej tuż pod wierzchołek całą naczepę gnoju, z którego zapach aż się kurzy. To sprawiło, że uciekamy stamtąd. Dość sprawnie opuszczamy naszą górą, widoczność i tak się pogarsza. Wracamy do auta, przy hotelu nikt się ni spostrzegł, że stoimy na lewo. Znów dylemat, co dalej. Decyzja – jedziemy na wschód, może znów się udać uciec przed deszczem, który już nas dopada na postoju przy starej szosie do Krimml. Nie chcieliśmy płacić za przejazd przez Gerlosstrasse. I tek nie było szans na widoki. Postraszyła nas tabliczka, o możliwości nawet dwugodzinnego postoju, z racji remontu drogi. Na szczęście, trwał on może 10 minut. W oddali widać piękny wodospad Krimmll, ale znów zaczyna lać, więc uciekamy dalej. I tak docieramy, z lekkimi przygodami w poszukiwaniu kempingu na postów Gesausee. Bardzo fajny kemping, pięknie usytuowany. Ale znów ulewa, burza i na następny dzień opuszczamy to miejsce, bo nie ma szans na jakiekolwiek przejaśnienia.