Była to pierwsza wycieczka górska alpejskiego wyjazdu AD 2017. Po ponad dwudziestogodzinnym przejeździe w Polski do Innertkirchen, gdzie zdecydowaliśmy sie na tamtejszy kemping, prognoza na następny dzień sprawdziła się. Totalnie umęczeni, szczególnie prowadzeniem samochodu przed dwie dwutysięczne przełęcze: Sustenpass i Oberalppass – nie było nic widać!, wieczorem humor poprawiło nam przejaśnienie. Jeszcze w ramach rekonesansu podjechaliśmy w stronę Rosenlaui, bo nie wiedzieliśmy, dokąd można dotrzeć od tej strony pod Schwarzhorn lub Faulhorn – bo takie szczyty były brane pod uwagę. Z|aletą naszego kempingu jest darmowy internet, w sąsiadującym z nim – trzeba było za niego zapłacić, i to wcale niemało. Następnego dnia ruszyliśmy wcześnie rano, wąską asfaltową drogą, dotarliśmy do automatu, w którym uiszcza się opłatę za przejazd. Trochę namęczyliśmy się, zanim opanowaliśmy niemieckojęzyczną maszynę. Chcieliśmy kupić tańszy Muttegsticket – ale przecież to oznacza bilet popołudniowy!, a jest przed siódmą rano. Dlatego terminal nie chciał puścić. Opłata możliwa tylko kartą. Uiszczamy 7 franków – to wcale niedrogo, porównują z cenami parkingów po słowackiej stronie Tatr. A docieramy na wysokość ponad 1500 m. Nie do końca wiemy, dokąd dojedziemy. Pierwszy piękny widok zastaje nas w Rosenlaui, wstające słońce pięknie oświetla masyw Mittelhornu i spływający spod niego lodowiec,. Widziałem kiedyś takie zdjęcie i bardzo mi się podobało. A teraz tu jestem. Koniec drogi jest w Schwarzwaldalp. Tutaj niewielkie schronisko-pensjonat. Można zaczerpnąć wody w stylowym ujęciu wody, jest też niewielki plac zabaw dla dzieci. Niby jeszcze dalej prowadzi szutrowa droga na Grosse Scheidegg, ale jest zakaz ruchu. Rozkład jazdy pokazuje, jakoby autobusy pocztowe tam docierały, ale nie widziałem ani jednego. Ten, który tu jechał, zakończył trasę właśnie w Schwarzwaldalp. Pakujemy się i ruszamy. Ależ zimno, nie mam rękawiczek – ręce wręcz mi grabieją. Jest chyba 2 stopnie na plusie, ale odczuwalna temperatura dużo niższa. Wynagradza to krystaliczna widoczność, na ścianę Wetterhornu, górującą tuż nad parkingiem i w oddali Eiger z Monchem. Zaczynamy łatwe podejście obok Grosse Scheidegg. Decydujemy się na Faulhorn, ze względu na widokowość tego szczytu. Schwarzhorn jest bliżej i wyższy, ale perspektywa Eigeru i dwoma słynnymi sąsiadami jest z niego mniej interesująca. Przez chwilę na drodze stoi piękny lis, ale nie mam w ręce aparatu, zanim go wyciągnąłem, powoli znikną w lesie. Gdy ścieżka wyprowadza nas z lasu ponad Grosse Scheidegg mamy już słynną Nordwand Eigeru jak na talerzu i leżący pod nią Grindelwald. Mnie bardziej nawet podoba się sylwetka jednego z trudniejszych alpejskich czterotysięczników – Schreckhorn – u. Promienie słońca ukazują kształt doliny – jak litera U- co oczywiście świadczy o lodowcowym jej charakterze. Teraz praktycznie trawersujemy stoki rejonu Schwarzhornu na wysokości około 2000m. Wspaniały, spacerowy i widokowy szlak, przed nosem mamy paradę wspaniałych północnych ścian Alp Berneńskich z lodowcami. Ruch na szlaku bardzo nikły, z racji, że nie ma tu żadnej kolejki. Jedyny minus – to duża odległość do naszego celu. Gdy docieramy w okolice górnej stacji kolejki na First, ruch staje się większy. Turyści różnej maści – muzułmańskie kobiety w burkach, grupy Japończyków, starsze osoby w tenisówkach, itp. Po drodze mijamy stadko przyjaznych kóz, specjalnego dwukolorowej rasy – czarno – białej. Spotkałem już takie w Zermatt i na stokach Sparrhornu. Docieramy nad malownicze jezioro Bachalpsee. To jeden z częściej spotykanych motywów fotograficznych z Szwajcarii. Tutaj otwiera się widok na kolejny piękny szczyt – Finsteraarhorn, najwyższy w Alpach Berneńskich. W jeziorku akurat jakiś rybak złowił pstrąga. Brzegi porastają ładne kwiatuszki – wełnianka. Ruszamy dalej w stronę Faulhornu, obok drugie jeziora Bachsee, nad którym góruje szczyt Reeti. Nawet przez chwilę jest pomysł, aby wejść na niego, ale wracamy do pierwotnego planu. W oddali widać naszą górę, zwieńczoną budynkami hoteli. Niebyt ładna, ale za to widoki – owszem. Teraz już podejście na przełęcz i już na szczyt. Nie ma na nim zbyt wiele skał, za to jest drewniana platforma – lądowisko dla helikopterów oraz flaga Szwajcarii. Trzaskam fotki – to Eiger Monch i Jungfrau, to Dammastock oraz Alpy Urneńskie, a po drugiej stronie Prealpy Berneńskie z jeziorami Thuner i Brienzer o pięknym turkusowym zabarwieniu. Pojawiają się coraz większe grupy turystów. Schodzimy trochę niżej, gdzie zastajemy stada krów. Znów sesja fotograficzna, posiłek i zaczynamy powolne zejście. W okolicy górnej stacji kolejki na First mieliśmy ochotę na Adrenaline Walk – przejście ścieżka zawieszoną nad przepaścią, ale tłum Chińczyków, robiących sobie tam co chwilę zdjęcia, zniechęca nas, pewnie musielibyśmy stracić na stanie w kolejce z pół godziny. Mijamy to miejsce, zauważam że jest tam jeszcze jedna atrakcja dla turystów, zjazd po linie z głową w dół kierunku jazdy. Szwajcarzy wyciągają kasę z kieszeni turystów na wszelkie sposoby. Czeka na jeszcze długa droga z powrotem. Z racji, że Słońce przeszło na drugą stronę gór, teraz wyraźniejszy jest widok na Alpy Urneńskie i Titlis. Docieramy wreszcie do Schwarzwaldalp. Cała trasa tam i z powrotem zabrała nam ponad 10 godzin. Pomysł, że może się jeszcze w ten dzień zrobić Schwarzhorn okazał się niedorzeczny – niemożliwy ani czasowo, ani kondycyjnie. Jeszcze zjeżdżając w dół, do Innertkirchen dostaliśmy się w krowi korek. Akurat spędzali bydło do gospodarstwa i ani nie myśleli przepuścić naszego auta. Młody chłopiec, poganiający zwierzęta, cały czas się zatrzymywał i patrzył na nas groźnym wzrokiem. Podobnie jak jego ojciec – tak mniemam. Wyjątkowo nieprzyjazne typy. Ale wreszcie krówki weszły do gospodarstwa i mogliśmy wrócić do kempingu, wcześniej odwiedzając sklepik z kosmicznymi cenami. Jak to w Szwajcarii bywa. Niestety był to jedyny dzień w tym pięknym rejonie. Na następne dni, praktycznie cały tydzień zapowiadane jest załamanie pogody, którego oznaki były już wieczorem. Ale i tak mieliśmy szczęście do pogody. Widoczność – świetna, widoki – nierealnie i kiczowato piękne. Mamy tu mnóstwo górskich motywów – kwiaty, odbicia w jeziorze, kozy, krowy itp. Bardzo łatwy, ale długi szlak. Na plus – mało uczęszczany -szczególnie na odcinku do First. Faulhorn można też zdobyć od Grindelwaldu – jak to czyni większość turystów, dodatkowo wyjeżdżając kolejką na First. Podejście z samego Grindelwaldu to ponad 1600 metrów przewyższenia, więc naprawdę konkretna wycieczka górska. Od Schwarzwaldalp – mniejsze przewyższenia, ale masa kilometrów w nogach. Druga plus – jadąc od strony Polski mamy kilkadziesiąt kilometrów bliżej od tej strony. Jest jeszcze inna opcja – podejścia z Axalp. Ale widać stamtąd widoki na Berneńskie giganty mamy dopiero po osiągnięciu grzbietu, a naszą trasą – są on cały czas – dawkowane solidnie – od Wetterhornu, poprzez Alpy Urneńskie, tójcę – Eiger – Monch – Jungfrau, Schreckhorn, potem Finsterarhorn, a na końcu jeziora Thuner i Brienzer. Kalkulując trasę popełniłem jedną pomyłkę, myślałem, że będzie jeszcze widok na dolinę Lauterbrunnen. Jedna jest ona widoczna dopiero z grzbietu biegnącego dalej na zachód , a najlepiej wybrać się na Mannlichen. Dodatkową atrakcją – jeżeli można to tak nazwać, są częste loty myśliwców, dość regularnie startujących z Meiringen. Bardzo cieszę się z wejścia na tą górę, ponieważ była ona celem alpejskim numer 1 do zrobienia w tym momencie. Duża odległość zdawała mi się główną przeszkodą w „zrobieniu” jej, jednak upór i zdecydowanie – okazało się, że można.