Parszywa pogoda początkiem sierpnia 2017 dawała się we znaki. Nocleg w Vicosoprano był okropny. W nocy przyszła ogromna wichura, która potargała namiot i zalała go kompletnie. Na szczęście kolega miał mała dwójkę, która służyła już na do końca. Nad ranem prognoza oczywiście się nie spełniła, na szczęście analiza internetu dawała szansę na przejaśnienia na wschód od Berniny. Jeszcze łudziłem się na Munt Pers, we wschodniej części tego masywy, zamiast planowanego Piz Julier, ale jadąc przez Maloja Pass i dalej przez Sankt Morritz grube kłęby chmur wygoniły nas dalej na wschód. Po kilkudziesięciu kilometrach zaczęło się przejaśniać, co wydatnie poprawiło na humory. Widziany w oddali piękny Piz Linard jeszcze bardziej wlał nadzieję w serca. Przecież w jego okolicy jest Flüela Schwarzhorn, na który w końcy zdecydowaliśmy się uderzyć. Krótki pobyt w sklepiku w Zernez i podjazd na przełęcz Flüela. Zatrzymujemy się przy mały postoju, gdzie młoda gwiazdka szwajcarskie muzyki – Tobey Lucas właśnie kręcił teledysk. śmieliśmy się, że nasze suszące się namioty i śpiwory będą w nim grać. Nie do końca znaleźliśmy szlak, ale później się okazało, że zatrzymaliśmy się za nisko, niepotrzebnie szliśmy około kilometra wzdłuż trasy na Fluela Pass. I tak startowaliśmy z wysokości ponad 2000 m. Przed nami cały czas rysowała się śmiała sylwetka naszej góry do zdobycia. Ładnie komponował się z nim wodospad. Szlak bardzo łatwy, przynajmniej na razie, i co dziwne, świetna pogoda, słonecznie, ale nie upalnie, nawet czyste niebo, chmury tylko pozostały w dolinie pod nami. Podchodzimy do dolinki, z ładnymi jeziorkami polodowcowymi. Na szlaku nikogo, tylko mała grupka wybrała się właśnie na te jeziorka. Teraz główny element widokowy to skalny Piz Radont z resztkami lodowca u stóp. Widać jak szybko one topnieją, szczególnie właśnie w tej grupie. Po odpoczynku, posiłku docieramy na przełęcz pod naszą górą. Mimo wysokości prawie 3000 m, rosną tu kwiatuszki. Pozostaje końcowe podejście, spodziewałem się jakichś trudności, jak to zawsze miało miejsce w Alpach powyżej 3000 m, dlatego zostawiam kijki, żeby mieć wolne ręce. Ale aż do samego szczytu nie było niebezpiecznych miejsc, więc można było swobodnie iści z nimi na sam szczyt. Na górze początkowo nie było nikogo. Później dociera dwie dwójki. Spędzamy na górze około godziny. Panorama obejmuje sporą część Alp, ale te wyższe, możliwe do zobaczenia, dziś są praktycznie niewidoczne, jedynie dobrze znając topografię można się domyśleć, że gdzieś tam majaczą zarysy Ortlera, Weisskugela czy masywu Berniny. Ale i tak nie ma co narzekać, bo ładnie prezentuję się cała Silvretta z Piz Linard na czele. dalej Ratikon, grupa Albula z najwyższym w niej Piz Kesch i wiele innych w sumie mało znanych szczytów alpejskich, mimo, że większość z nich ma powyżej 3000 m. To co na plus – ta część dachu Europy jest jest dość dzika, nie widać schronisk, dróg, wyciągów czy innej infrastruktury. Jedynia trochę dalej, ponad słynnym Davos stoki są zagospodarowane, można rozpoznać na nich bariery antylawinowe. Nie ma nawet alpejskich krów! Jedynie czarny ptak próbuje wyżebrać coś na ząb, a raczej dziób. Pora na zejście, tradycyjnie, pogoda zaczyna się powoli psuć. Niebo już nie jest niebieskie, pojawiają się brunatne chmury, zaczyna padać, tuż przy drodze. Trochę źli, że nie pojechaliśmy wyżej, szybko idziemy, prawie biegniemy do auta. Bo tam suszyły się nasze śpiwory, a tak znów zmokną. Na szczęście opad przechodzi i spokojnie możemy się przebrać, spakować, cos zjeść i ruszyć w dalsza drogę. Szwajcaria nie daje nadziei na dobrą pogodę. Dzień po naszym pobycie w Vicosporano, w sąsiedniej wsi – Bondo zeszła ogromna lawina błotna spowodowana ulewnymi opadami. Zresztą po drodze też zaobserwowaliśmy mała powódź, widząc zalane koparki. Zresztą cała droga w stronę Austrii jest zbudowana na dość kruchej skale, cały czas Szwajcarzy coś przy niej majstrują, umacniają, naprawiają, więc jazda często jest przerywana nieplanowymi postojami. Oczywiście już pada, co chwilę mocniej. Na granicy z Austrią wymieniamy Franki na Euro – byliśmy w Szwajcarii krócej, niż to planowaliśmy. Teraz już w strefie darowego internetu, możemy swobodnie z niego korzystać nie bojąc się o horrendalne ceny naliczone w Szwajcarii. Pogoda pokazuje jedyną nadzieję – Alpy Zillertalskie, dlatego kierujemy się do kempingu w Mayrhofen. Gdy tam dotarliśmy tuż przez rozłożeniem namiotu usłyszeliśmy potężny grzmot – jak zwykle rozbijamy się w ogromnej ulewie. Ale wymyślam patent – zniszczony tropik z mojego namiotu świetnie służy jako plandeka nad kuchenką gazową. W ten sposób na sucho zjadamy kolację i kładziemy się spać. Udało się trochę przechytrzyć aure i zaliczyć jedyny trzytysięcznik tego roku, całkiem nie planowany, ale bardzo fajny i warty odwiedzenia.