Numer 2 na mojej alpejskiej liście do zrobienia – coś w rejonie doliny d`Anniviers, a dokładnie jeziora zaporowego Moiry. To Alpy Walijskie, ale trochę mniej uczęszczane rejony, bo Matterhorn tutaj jest schowany.
Dojazd górskimi drogami, do Grimentz – szeroko i spokojnie, ale odbijając na zaporę – już typowa wąska dróżka, co nie przeszkadza jeździć nią wielkim ciężarówkom i autobusom. Wiele nowo zaczętych budów – jakieś domki letniskowe czy coś dla narciarzy. Wyżej już trochę luźniej, bo i nie ma już miejscowości – przed oczami wyrasta korona zbiornika. Jeszcze parę serpentyn, wykuty w skale stromy tunel i stajemy na koronie zapory.
Jadę drogą do oporu, zobaczymy, dokąd da się dojechać. Duży, bezpłatny! parking jest dalej, mijamy całe jezioro i jeszcze mały kawałek. Nad innym jeziorkiem, tym razem naturalnym – Lac de Châteaupré. Dalej majaczy czoło lodowca Moiry.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu sięgał tu lodowiec, a teraz jest jezioro i postój. Pogoda – kryształ, cieplutko – a jesteśmy na wysokości ponad 2300 m! Teraz decyzja – dokąd? Mamy do wyboru 3 trzytysięczne szczyty – Sasseneire, Pic de la Le lub Garde de Bordon. Ten pierwszy ma punkt wyjścia z zapory, więc nie będziemy się wracać. Wybieramy ten ostatni.
Szlak od razu pnie się w górę, przez niesamowicie kwietne łąki. Początkowo trawersuje nasz szczyt. Generalnie ścieżka prowadzi do schroniska Cabane de Moiry. Potem odbijemy w lewo, znaczy przegapiliśmy odejście, bo praktycznie nie jest widoczne. Tylko dzięki aplikacji trafiamy na właściwą drogę.
Ale nie na długo, ścieżka co chwilę niknie w łące i często idziemy na przełaj. Ledwie znajdziemy jakąś dróżkę, to znów znika. Aż w końcu całkiem ginie. Podchodzimy po bardzo niewygodnym piarżysku, łupki osuwają się spod nóg, skutecznie wypompowując energię. W dodatku nowe buty zaczynają robić swoje – czyli bąble na piętach. No ale jakość docieramy na przełęcz, z której otwierają się już szersze widoki. Oprócz Dent Blanche i Grand Cornier pokazują się inne czterotysięczniki – Weisshorn, Zinalrothorn, Ober Gabelhorn, Matterhorn – a na zachodzie Grand Combin i ledwie już widoczna sylwetka Mont Blanc.
Tutaj spotykamy jedyną osobę na szlaku – belgijskiego biegacza górskiego, tyle że wychodził od strony Zinal, korzystając z kolejki na Corne de Sorbois. Tyle, że trasa stamtąd jest o wiele bardziej wymagająca.
Końcowe podejście to łatwa grań. Na szczycie dochodzą widoki na Alpy Berneńskie z Bietschhornem i Aletschhornem na czele. Jedyny, na co można narzekać, to chmury wyłaniające się z doliny, raz coś odkrywają, a to zakrywają. Ne szczycie lekki incydencik w wodą – moja butelka zaczęła się lekko toczyć, zanim się spostrzegłem, grawitacja ją pochłonęła. Na szczęście było nas trzech i miał się kto podzielić ze mną piciem.
Na szczycie spędzamy dobrą godzinę, delektując się pejzażem. W czasie zejścia korzystamy już we ścieżki, która z tej perspektywy jest w miarę widoczna, ale do czasu. Znów gubimy szlak i poprzez piarżyska i łąki docieramy do widocznej już w dole dróżki. A kwietne łąki tak pachniały, jakby byliśmy w perfumerii, a nie w górach. Nigdzie indziej nie widziałem tylu gatunków kwiatów i nie czułem takich zapachów.
Z racji, że nie było jeszcze zbyt późno, w drodze powrotne podjeżdżamy samochodem na Przełęcz Simplon, a tu widoki na Fletschhorn i Alpy Lepontyjskie.
Dodaj komentarz