Rok za rokiem powoli udaje mi się zrealizować cele, które wcześniej z różnych powodów nie udawało się zaliczyć. Jednym z nich był właśnie Hohes Brett. Może niekoniecznie ta góra, ale chciałem mieć na koncie wejście na jakiś berg w okolicy Königssee. Nad samym jeziorem byłem już dwa razy. Rejon jest stosunkowo – jak na Alpy nie tak daleko – około 850 km jazdy. Ale za każdym razem pogoda nie dopisywała. Tak się składało, że przeważnie jadąc w Alpy w czasie pierwszego dnia lało, więc ten dzień był przeznaczony na zrobienie jak największej liczby kilometrów. A w drodze powrotnej też bywało brzydko. Ale wreszcie trafiłem na dłuższe okno pogodowe.
Dzień wcześniej pokonałem trasę z Silvretty do Schonau am See. Tamtejszy kemping był zapchany do granic możliwości, ale jakoś jeszcze znaleźliśmy miejsce. Trochę mnie rozczarował. Po raz pierwszy spotkałem się z kartą umożliwiającą korzystanie z prysznica czy umywalni. Czuć było brak zaufania u właściciela. Chciałem zapłacić dzień wcześniej, żeby wcześnie rankiem ruszyć w góry, ale u zasadniczego Niemca nie było to możliwe. Następnego dnia jak najwcześniej czekałem, żeby się wymeldować. Zarządca przyszedł punktualnie, do minuty – tak jak zapowiedział dzień wcześniej. Teraz jedziemy samochodem jak najwyżej, wąską drogą, towarzyszy nam klasyczny widok na Watzmann. Docieramy do parkingu Hiterbrand – płatność w automacie – 3 Euro za cały dzień.
Punkt startowy to 1100 m n.p.m. więc do podejścia mamy ponad 1200 w pionie, wcale nie tak mało, tym bardziej, że mamy w noga już trzy góry z dni poprzednich. Okolica jest usiana szlakami bardzo gęsto. Myślałem, że będą tłumy, bo to takie niemieckie Zakopane, ale myliłem się. Ruch powiedzmy – umiarkowany. Szlak początkowo wiedzie laskiem. Śmieszy mnie napis na jednym budynku, że to nie jest WC. Rzeczywiście, można się było pomylić. Potem idziemy przez alpejskie pastwisko, oczywiście z krowami. Otwierają się widoki na ogromną ścianę Watzmanna, a za nim Hochkalter.
Teraze dość strome podejście, dość gliniastym terenem. Wokół infrastruktura wyciągów. Niedaleko jest kolejka na Jenner – punkt widokowy na Königssee i Alpy Berchtesgadeńskie. My jednak chcemy wyżej. Potem podejście staje się łagodniejsze, bo idziemy szutrową, szeroką drogą, którą raz na jakiś czas jedzie ciężarówka. Trwają prace przy stoku narciarskim schodzącym z Jennera. Mijamy obszar robót i teraz wąziutkim ale bardzo stromym asfalcikiem kierujemy się na Konigsbergalm. Już jesteśmy wyżej niż las, mamy widok na naszą górę. Poźniej pokazuje się grupa górska z szczytem Schneibstein. W sumie zastanawiam się, czy nie iść na niego, bo szlak wydaje się łatwiejszy i krótszy. Docieramy na Przełęcz Torrener Joch, będącą jednocześnie granicą z Austrią.
Na szlak idzie pod schroniskiem i zaczyna się stromo piąć w górę, wapiennym terenem, więc już mamy lekutką wspinaczkę. Droga na mapie była zaznaczona jako trudna, ale nie wiem co to znaczy w Niemczech. Okazało się że są nie taki diabeł straszny. Zatrzymujemy się na odpoczynek na wierzchołku Jagerkreuz. Pogoda bardzo przyjemna, więc fajnie sobie posiedzieć na trawce, spożyć to co w plecaku, w oddali zauważyłem dwie kozice. No ale komu w drogę temu….
Teraz zaczęła się najbardziej stroma część, trochę piargu, troszkę wspinaczki, ale nic trudniejszego, niż to, co znajdziemy w Tatrach. Czasem jakiś łańcuch, lina czy klamra. Całe podejście zajęło około 3 godzin. Lekkie rozczarowanie, ze szczytu widać jedynie fragmencik Königssee, a w sumie spod szczytu, bo sam wierzchołek jest bardzo rozległy, takie plateau. Jesteśmy tam w towarzystwie tylko trzech osób. Widoczność taka na trójkę z plusem. Niby chmury nie zasłaniają, ale jest takie lekkie mleko – mgiełka. W oddali rozpoznaję m. in. Hochkonig, Untersberg, w dolinie Salzburg, a nawet zamek. Naprzeciwko na odległej grani jest restauracja Kehlstein, tam to dopiero są tłumy. Ale można tam dotrzeć specjalnym autobusem, Daleko majaczą lodowcowe Wysokie Taury.
Towarzyszy nam stadko wieszczków, jedzą nawet z ręki. Jest możliwość kontynuowania wycieczki do szczytu Hoher Goll. Ale nie ma tego w planach. Mamy już stąd jechać prosto do Polski, więc pasuje wrócić do auta o sensownej godzinie.
Pod dość długim „szczytowaniu” czas na zejście. Po drodze postanawiamy jednak zahaczyć o Jenner – aby ujrzeć Königssee z góry. Nogi już słabe, a tu dodatkowe podejście, pod kolejką. Niepotrzebni idziemy na wprost, przez wapienne skały, i tak musimy zejść tam, gdzie tłumy z kolejki. Czujemy się jak nad Morskim Okiem – typowa turystyczna stonka, rozpychająca się łokciami na ścieżce. Pstrykam to, co chciałem uwiecznić i spadam stąd. Teraz już tylko nużąca droga w dół. Przy samochodzie meldujemy się około 15.30. Całość przejścia góra – dół zajęła gdzieś 7 godzin. Bardzo porządna, alpejska tura – główna atrakcja to Königssee i widok na imponujący Watzmann.
-
Hoher Goll i Hohes Brett widziane ze Schonau am See
-
Klasyczny widok Watzmanna i Klein Watzmann
-
Krowy z dodatkiem Hochkaltera
-
Wapienny Steinernes Meer
-
Szczyt Schneibstein po lewej
-
Na wprost Hohes Brett
-
Watzmann i Jenner w jednym ujęciu
-
Ściana Watzmanna i Grosser Hundstod
-
Kozice widziane z Jagerkreuz
-
Steinernes Meer
-
Watzmann i Hochkalter
-
Na szczycie Hohes Brett z diwokiem na Steinernes Meer
-
W oddali Reiter Alpe
-
Grosser Hundstod w przybliżeniu
-
Hochkonig z małym lodowczykiem
-
Kehlstein – kiedyś siedziba Hitlera, teraz restauracja
-
Szlak na Hoher Goll
-
Widok z Hohes Brett na południe
-
Turnie Konigsjodler
-
Wieszczek i Hochtron
-
Ogromna ściana Watzmanna
-
Hohes Brett z Jennera
-
Konigsee i Watzmann z Jennera
Dodaj komentarz