DolinaLötschental leży po południowej stronie Alp Berneńskich. Jest zaliczana do najpiękniejszych w Alpach. Nazwa pochodzi od przełęczy Lötschenpass, pod którą przebiega kolejowy tunel na północną część tej grupy górskiej. Widok jest zdominowany przez jedną górę – Bietschhorn.
I ona była kolejny celem w czasie wyjazdu AD 2024. Przejazd z kempingu w Brig, skręcamy na ostro pnące się serpentyny, oczywiście tunele, wiadukty, galerie antylawiowe- w Szwajcarii to drogowy chleb powszednie. W Goppenstein mijamy terminal, gdzie specjalne platformy kolejowe są przeznaczone do transportu samochodów przez tunel.
Jedziemy w górę doliny, do miejscowości Wiler. Google maps pokazywało, że można samochodem dojechać aż do Lauchernalp, ale informacja na znaku drogowym mówiła, że dojazd jest możliwy tylko za specjalną zgodą gminy – zapewne dla mieszkańców lub turystów tamtejszych hoteli. Zatem trzeba skorzystać z kolejki linowej.
Pozostawiamy samochód na płatnym parkingu pod dolną stacją, zakupujemy bilet – nawet nie taki drogi, wychodzi ok. 100 PLN na złotówki. Chwila, moment u już osiągamy level 2000 m. Przed nosem mamy właśnie rzeczony Bietschorn, z małym lodowczykiem pod szczytem i całą grań z pomniejszymi szczytami. Dawniej doliną zamykał imponujący lodowiec Langgletscher, teraz są tylko jego pozostałości.
A nasza strona to grzbiet z pierwotnym celem – Hockenhorn – ale z czasem cel się zmienił. Ruszamy szlakiem wśród tradycyjnych, drewnianych zabudowań i pastwisk. Ścieżek tutaj mnóstwo. Sielska atmosfera, krowy, kwiatki. Upał dość konkretny. Chmur brak, ale widoczność taka sobie, to co najlepsze prosto pod ostre Słońce.
W oddali na południu majaczą lodowcowe czterotysięczniki Alp Walijskich z Weisshornem na czele, rozpoznaję grupę Mischabel ze szczytem Dom, nawet jest Monte Rosa. Szlak dość stromy, bo wybraliśmy krótszą opcję, po wczorajszym dniu kondycja taka sobie, w dodatku dają o sobie znać bąble na piętach. Nie idzie się zbyt dobrze.
Ale mozolnie zdobywamy wysokość, teraz trawersujemy – mimo iż Hockenhorn jest na wprost – właściwy szlak jest bardzo długi, najpierw na przełęcz Lötschenpass a potem na grań. Im dalej, tym chęci na wędrówkę mniejsze. W sumie to przy dzisiejszej widoczności niewiele więcej zobaczymy, druga część doliny jest mało atrakcyjna – szczyty mimo znacznej wysokości nie grzeszą pięknością. Mamy tam bardziej ciekawe dla geologów – Ferdenrothorn i Balmhorn – z niesamowicie wywijanymi warstwami skalnymi.
Zmiana planów – raczej ciężko będzie zrobić dziś Hockenhorn przy takim tempie, nie zdążymy na ostatnią kolejkę. Postanawiamy wejść na niepozorny wierzchołek Hockuchriz – 2593 m. Postanawiamy zrobić górski leżing, kontemplując widoki na Bietschorn. I tak czynimy. Dołącza do nas jeszcze trzech innych turystów.
Zejście już bez większych historii – ciepło, ładnie – do stacji kolejki i zjazd. Z racji jeszcze „młodej” godziny postanawiamy jeszcze odwiedzić słynne Zermatt. Dla mnie to powrót po 16 latach, pasuje przypomnieć sobie sylwetkę Matterhornu.
Dodaj komentarz