W Lourdes byliśmy po drodze w Pireneje. Planowaliśmy odwiedzić słynny wodospad Gavarnie, ale pogoda była tragiczna – ulewy. Przy takiej pogodzie można zwiedzać miasta. Więc przybyliśmy do tego słynnego sanktuarium. Chwilę zeszło na znalezienie miejsca parkingowego, chociaż pogoda odstraszała pielgrzymów. Plac ze słynna grotą i tak był wypełniony, nie sposób było dostać się do groty, widzieliśmy ją jedynie z daleka, ogromna kolejka, przede wszystkim z ludźmi niepełnosprawnymi przesuwała sie obok jaskini. Wokół placu wyło mnóstwo kranów, gdzie można było zaopatrzyć się w cudowną wodę, jak na mój gust, cudowne źródełko musiało mieć wydajność niezłej rzeki. Opodal w sklepikach turystycznych można było się zaopatrzyć w specjalne pojemniki z wizerunkiem Matki Boskiej, ja zakupiłem mały kanisterek, bo jakiś odrzucał mnie pojemnik w kształcie Maryi z odkręcaną głową. Chwilę poświęciliśmy na zwiedzanie tutejszej bazyliki, gdzie napotkaliśmy młodą polkę, pracującą właśnie w bazylice. Po kilku godzinach zwiedzania Lourdes w ulewnym deszczu postanawiamy jechać dalej, może do Andory, bo i tak przy takiej pogodzie mija się z celem pójście w góry. Jednak późnym popołudniem zaczyna się przejaśniać. Pokazują się kipiące zielenią stoki Pirenejów. Nazwałbym je właśnie „Zielonymi Górami”, bo takie było moje pierwsze wrażenie. W miejscowości Bagneres nie możemy znaleźć właściwej drogi, więc pytam policjanta – „Do You speak English?”. Odpowiada – yes! Ucieszyłem się, bo we Francji nie tak łatwo znaleźć kogoś władającego tym językiem, jednak zaraz okazało się, że yes to chyba jedyne słowo po angielsku, które znał. Jakoś udało się jednak wybrnąć z miasta i przekroczyliśmy granicę Francusko – Hiszpańską i już byliśmy po drugiej stronie Pirenejów.