Byłem jednym z członków wyprawy organizowanej przez górski klub ze Śląska. Kiedyś przypadkiem zobaczyłem ogłoszenie na jednym ze sklepów turystycznych, najbardziej zachęcająca była niska cena. Wahałem się, czy zdecydować się na ten wyjazd, bo do tej pory znałem tylko Tatry, a najwyższy szczyt na którym byłem to Rysy. Do tej pory dla mnie Mont Blanc wydawał się nieosiągalny dla zwykłego turysty górskiego. Jednak zaryzykowałem.
Grupa liczyła siedem osób, które nigdy wcześniej w życiu się nie widziały i pochodziły z różnych części Polski od Szczecina, przez Płock, Sosnowiec aż do Wojnarowej (koło Nowego Sącza) wieku od 17 do 48 lat. Po dwudziestogodzinnej jeździe dotarliśmy do punktu wyjściowego, miejscowości Le Houches w dolinie Chamonix. Widoki wręcz oszałamiały. Pstrykałem zdjęcia jak japoński turysta. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem lodowce, które spływały wprost do bujnych zielonych lasów. Stanowiło to niesamowity kontrast, obrazki jak z telewizyjnej reklamy Milki.
Nad głowami piętrzył zdawałoby się nieodstępny szczyt Aiguille du Gouter (3863m), a jest on tylko przedwierzchołkiem samego Mont Blanc. Czekaliśmy na przewodnika, który miał zejść z poprzednią grupą ze szczytu. Widok jej członków ostudził trochę nasz zapał. Okazało się że nasz przewodnik nie ma zbyt wielkiego doświadczenia w górach, do tej pory był w Alpach tylko na Matterhornie i raz na Mont Blanc. Grupa która schodziła nie osiągnęła szczytu – najpierw jedna z uczestniczek poślizgnęła się i pociągnęła za sobą resztę uczestników. Gdyby jedna z osób nie zaasekurowała upadku, to mógł on skończyć się tragicznie, a tak skończyło się na otarciach i siniakach. Dodam, że tą osobą nie był przewodnik. Zawrócili z drogi i tu spotkało ich załamanie pogody – śnieżyca. Noc spędzili przytuleni do siebie w wykopanej własnymi rękami jamie śnieżnej. Po takiej nocy dotarli właśnie do nas.
Nadeszła kolej na nas. Pierwszy etapem było podejście do górskiej chaty Arandellys, leżącej na wysokości ponad 1700 metrów. Było bardzo gorąco, a w dodatku przyziemiał mnie bardzo ciężki plecak. Była to cena za brak specjalistycznego, a co za tym idzie lekkiego (czytaj bardzo drogiego) sprzętu wysokogórskiego. Dźwigałem w plecaku zwykłą, kilową turystyczną butlę napełnioną gazem (w górach używa się lekkich kuchenek typu Epi), nie miałem też specjalnych lekkich menażek. No i żywność składająca się z konserw i innych puszek też ważyła swoje. Ale jakoś dotarłem do pierwszego przystanku.
Ze względu na oszczędności wszystkie noclegi były przewidziane w górskich schronach. Jednak im wyżej, tym były one bardziej zatłoczone i niewygodne.
W nocy zaczął padać deszcz i w takiej aurze ruszyliśmy drugiego dnia, zaraz po przygotowanym przez siebie śniadaniu. Celem był barak des Rognes leżący już na znacznej wysokości, bo 2800 metrów. Trasa biegła wzdłuż torów kolejki zębatej wiodącej do le Nid d`Aigle (2386 m), skąd „zwykli” turyści podążają nad lodowiec Bionnassay. My mijamy górną stację i podążamy wyżej. Padający deszcz zmienia się najpierw w deszcz ze śniegiem, a potem w śnieg, przypominając nam, że jesteśmy już na blisko 3000 metrach nad poziomem morza.
Przemoczeni i zziębnięci rozkładamy swój ekwipunek w schronie. Przygotowujemy na gazie ciepły posiłek. Naszymi współlokatorami są Hiszpanie, ciągle śpiewający Makarenę i Czesi. Według moich obserwacji, Czesi stanowią połowę wszystkich turystów spotkanych w Alpach.
Kolejne trzy dni przyszło nam czekać na poprawę pogody. W momentach krótkich przejaśnień podchodziliśmy do schroniska Tete Rousse (3167 m) w celu aklimatyzacji. Nie wchodziliśmy jednak do wewnątrz, gdyż mogli tam jedynie przebywać zakwaterowani goście lub osoby, które coś zamówili w miejscowej restauracji. Takie zachowanie gospodarza wywołało nasze oburzenie, bo coś podobnego nie było do pomyślenia w naszych – polskich schroniskach. Nasze obruszenie łagodziły widoki na wspaniałą, lodową ścianę czterotysięcznika Bionnassay.
Trzeciego dnia postanowiliśmy bez względu na pogodę ruszyć na szczyt Gouter, będący kolejnym etapem w drodze na Mont Blanc. Wyruszyliśmy około godziny 3 nad ranem, w gęstej mgle, przy świetle latarek. Należało szukać plamek na kamieniach, oznaczających szlak na szczyt. Było lżej, gdyż część ekwipunku zostawiliśmy w baraku. Później trasa trawersowała łatwy lodowiec, bez niebezpieczeństwa wpadnięcia w szczelinę, dlatego grupa szła osobno, nie związana liną. W kilku miejscach trasa była ubezpieczona wbitymi w skałę linami. I tak dotarliśmy do podnóża ściany Gouter – najtrudniejszego odcinka całej trasy.
Wspinaczka jest określana w skali alpinistycznej jako II. Dla turystów tatrzańskich można ją porównać do najtrudniejszych odcinków Orlej Perci zimą, z tym że ściana ma wysokość 800 metrów czyli kilka razy więcej niż w Tatrach. Najlepiej jest ją pokonywać właśnie rano, kiedy słońce nie wytapia kamieni ze ściany i gdy nie jest ona zatłoczona, bo większe zagrożenie stwarzają alpiniści niechcący spuszczający kamienie na innych.
Gdy zaczęło się przejaśniać wycieńczony dotarłem na szczyt. Tuż pod wierzchołkiem znajduje się schronisko Gouter, w którym zaplanowaliśmy odpoczynek. W środku odpoczywało już kilku kolegów, a następni pojedynczo wchodzili, wyczerpani wspinaczką. Tutaj zaczęła dawać się we znaki wysokość. Poczułem objawy choroby wysokościowej – biegunkę i ogólne osłabienie organizmu. Każda czynność, jak np. spakowanie plecaka, stanowiła ogromny wysiłek. Łatwo było o zadyszkę, brakowało powietrza w płucach. Uczucie było podobne do tego, jakie towarzyszy na przy nagłym uderzeniu w przeponę, gdy nie można złapać powietrza. Należy dodać, że każdy inaczej odczuwa skutki wysokości, niektórzy mają zawroty i ból głowy, mogą również wystąpić wymioty.
Po pewnym czasie poziom chmur się obniżył i ukazał się fascynujący widok. Najwyższe szczyty wystawały ponad chmury, wyglądając jak skaliste wyspy w morzu. Na zachodzie błyszczała w słońcu przewieszona śnieżna grań Bionnassay, a na wschodzie wystawały iglice czterotysięcznego Aiguille Verte oraz czubek Aiguille du Midi z górną stacją kolejki linowej, sam Mont Blanc był niewidoczny, zasłonięty przez śnieżną kopę Dome du Gouter.
Była to jakby nagroda za włożony wysiłek. Po posiłku związaliśmy się liną, założyliśmy uprząż i raki i ruszyliśmy dalej. Ze względu na palące słońce, należało wysmarować się kremem z wysokim filtrem UV. O tym, jak to ważne przekonały się moje własne uszy, które zapomniałem posmarować. Zaraz na drugi dzień zaczęła się łuszczyć z nich skóra. Drugą ważną rzeczą są okulary przeciwsłoneczne – bez nich można nabawić się ślepoty śnieżnej.
Ze względu na niedostateczną aklimatyzację posuwaliśmy się w żółwim tempie. Ponieważ byliśmy ze sobą powiązani, zatrzymanie jednego z uczestników powodowało zatrzymanie wszystkich. Fakt ten zaczął denerwować lepiej zaaklimatyzowanych. Moim zdaniem więcej wysiłku kosztowało zatrzymywanie się, ściąganie i ubieranie plecaków, ponowne ruszanie niż sam powolny marsz. Najwięcej kłopotów stwarzał najmłodszy uczestnik wyprawy, notabene nie mający w ogóle doświadczenia w górach, do tej pory był tylko ze szkolną wycieczką na Śnieżce, a wyprawę na Mont Blanc zafundowali mu bogaci rodzice za dobre wyniki w nauce.
Kilku uczestników związało się osobno i krocząc szybszym tempem szybko znikła nam z oczu. W miarę wzrostu wysokości moje samopoczucie poprawiało się, choć czułem się jakby lekko pijany, to chyba efekt niedotlenienia mózgu. Gdy przekroczyliśmy Dome du Gouter wreszcie ukazał się nam wierzchołek Białej Góry bo tak w przetłumaczeniu brzmi nazwa Mont Blanc. Zacząłem wierzyć, że chyba uda się zdobyć szczyt, bo w sumie cały czas nie wierzyłem do końca, że wyprawa zakończy się sukcesem.
I tak w końcu dotarliśmy do ostatniego miejsca noclegowego, schronu górskiego Vallot leżącego na wysokości aż 4363 metry. Nigdy w życiu nie spałem tak wysoko. Należy napisać kilka słów na temat samego schronu. Nie cieszy się on wśród alpinistów zbyt dobrą sławą, a to za sprawą ciasnoty, a przede wszystkim fetoru dochodzącego z prowizorycznej ubikacji (przypominam objawy choroby wysokościowej). Jednak uratował on życie nie jednemu z nich przy załamaniu pogody.
Przygotowaliśmy coś do zjedzenia. Ale nikt, oprócz mnie nie miał w ogóle apetytu, więc pozjadałem to, co koledzy przygotowali. Mój organizm chyba już całkiem się zaaklimatyzował. Nad ranem, w świetle latarek czołowych udaliśmy się na ostatni odcinek trasy, ku szczytowi.
Droga najpierw biegła stromo, śnieżnym stokiem, potem po bardzo wąskiej, śnieżnej grani. Należało uważać, aby nie zesunąć się w prawo lub lewo. Mijaliśmy grupy, które wyszły nocą ze schroniska Gouter. W szczycie sezonu przechodzi tędy ponad 100 osób dziennie. Byliśmy lepiej zaaklimatyzowani. W połowie drogi zastał nas wschód słońca. Był to najpiękniejszy widok, jaki dotychczas w życiu widziałem. Ponad chmurami widać było wszystkie najwyższe szczyty Alp, które w miarę wzrostu wysokości słońca zmieniały barwy, w odcieniach purpury. Na zachód swój cień rzucał najwyższy szczyt Alp.
Po pokonaniu kilku niewielkich wzniesień wreszcie dotarliśmy na wierzchołek. Podaliśmy sobie ręce w geście triumfu. Czasem marzenia się spełniają, dla mnie takim marzeniem było wejście na Mont Blanc.
Ponieważ na szczycie było bardzo zimno, a w dodatku nadeszła chmura, zasłaniając widoki, zaczęliśmy zejście. W ciągu jednego całego dnia pokonaliśmy trasę, którą w górą pokonywaliśmy przez trzy dni. Gdy dotarliśmy do schronu Arandellys wydał się on nam pięciogwiazdkowym hotelem. Następnego dnia zeszliśmy do Le Houches, gdzie dokonaliśmy zakupów – świeżych bagietek, ser, piwo, soki. Po kilku dniach jedzenia konserw, płatków i takie menu niesamowicie smakowało. Dopiero teraz naprawdę do mnie dotarło że byłem na Mont Blanc.