); ga('send', 'pageview');

Wędrówki po górach Europy, Alpy, Apeniny, Tatry, Pireneje, Góry Dynarskie

Montcorbison – Pireneje – 2176 m


W Pirenejach byłem tylko raz, w dodatku zdobyłem tylko jedną górę. Planowałem rejon Gavarnie, ale pogoda zmieniła plany. Nie tylko pogoda, ale i samochód, a dokładnie awaria hamulców w miejscowości Vielha. Ze względu na brak części, które mogły być sprowadzone dopiero następnego dnia utknęliśmy w tej miejscowości. Po noclegu korzystając z pięknej pogody postanowiliśmy wyjść na jakąś okoliczną górę, aby nie marnować czasu. Wybór padł na górujący nad miasteczkiem Montcorbison. Wybierając się na nią nie znaliśmy jej nazwy, dopiero później, szperając w internecie, doszedłem do niej. Szczyt przypominał wyglądem trochę Kominiarski Wierch. Nie mieliśmy mapy, więc szliśmy w ciemno. Chciałem obejrzeć takową w sklepie, ale była zalakowana, a jej cena odstraszyła mnie. Podążyliśmy najpierw w górę miasta do wioski Gausac. Bardzo malownicza, typowo pirenejska, z domami zbudowanymi z kamienia, z wąskimi uliczkami. Tutaj spotkaliśmy holenderskich turystów z mapą. Według niej ścieżka prowadząca na górę wiodła wzdłuż pobliskiego potoku. Poszliśmy więc tam. Rzeczywiście, była ścieżka, ale im wyżej tym węższa, czasem prawie zanikała w wysokiej trawie, potem znów się pojawiała, później wkraczając w las znikła. Nie chcieliśmy wracać, więc poszliśmy na przełaj. Chciałem, aby kierować się w stronę grzbietu, ale większość zadecydowała aby iść prosto w górę. Potem niechcący rozdzieliliśmy się. Ja z kolegą – Romkiem Tudajem, pozostaliśmy we dwóch. Podejście było bardzo męczące, szczególnie dawał się we znaki upał, a i było ono dosyć strome. W dodatku zaczęła się kończyć woda do picia. Wreszcie osiągnęliśmy granicę lasu. Teraz czekało nas podejście po halach. Były one porośnięte wieloma gatunkami różnokolorowych kwiatów. Zdradliwe okazywały się małe piarżyska, osuwające się spod nóg. W pewnym momencie zacząłem zjeżdżać w dół, na szczęście kolega podtrzymał mi nogę rękoma i korzystając z takiego oparcia pokonałem przeszkodę. Potem podałem mu dłoń i wyciągnąłem go przez kamienisko. Było już łatwiej, pojawiły się stabilniejsze skały. Musieliśmy wyszukiwać drogę między co większymi ściankami, skałkami grzbietowymi. Kumpel postanowił iść na wprost do szczytu, ja zaś poszedłem w kierunku grzbietu i stąd dopiero na szczyt. Po drodze musiałem się wspiąć przez kilka wapiennych progów. Wreszcie na górze. Okazało się, że jest na nim od pewnego czasu reszta ekipy. Dotarłem na wierzchołek ostatni. Widok był imponujący, zapierał dosłownie ech w piersiach. Główny aktor spektaklu to ośnieżony masyw Maladeta z najwyższym szczytem Pirenejów – Pico d`Aneto, położonym niedaleko, za doliną. W drugą stronę piki Aigues Tortes i inne otaczające Dolinę Aran. A na pn-zach trzytysięczniki po francuskiej stronie. A wszystko jak na dłoni, dzięki przejrzystemu powietrzu. W dole rozpoznałem budynki warsztatu, śmieliśmy się że widać jak naprawiają nasz samochód. Nie spodziewałem się, że Montcorbison to taki widokowy szczyt. Generalnie nie prowadziła na niego żadna ścieżka. Kilkaset metrów metrów niżej widać jakieś zabudowanie, do którego prowadziła droga. Pewnie idąc do niego byłoby łatwiej tutaj dotrzeć. Natomiast na południe około pół kilometra dalej pasły się owce i do taj hali prowadziła żwirowa droga, możliwa do przejazdu nawet dla samochodu terenowego. Na szczycie spędziliśmy około godzinę, delektując się ciszą i widokami. Nad głową krążyły ogromne ptaki drapieżne. A wokół nikogo. Nawet trochę hałasowaliśmy jodłując, bo i tak nikogo nie było. A jeszcze zapomniałem napisać, że na górze były jakieś urządzenia, zasilane baterią słoneczną, chyba coś meteorologicznego. Zaczęliśmy zejście w kierunku wodopoju dla zwierząt. Po drodze był malutki wodospadzik, pod którym wzięliśmy górski prysznic. Tak się złożyło, że miałem ze sobą saszetki z szamponem. Odświeżenie, we wspaniałych humorach rozpoczęliśmy zejście. Było ono dłuższe, niż podejście, ale nic dziwnego, bo łagodne, po drodze jezdnej. Była jeszcze jedna, poważna przeszkoda – pola ogromnych poziomek. Co kawałek zatrzymywaliśmy się i zajadaliśmy owoce. Niżej, bliżej cywilizacji stały samochody i „tubylcy” zbierali jagody. Wreszcie dotarliśmy najpierw do Gausac, a potem do Vielhy, a dokładnie do warsztatu samochodowego, gdzie czekał już kierowca. Tak zakończyło się zdobycie Montcorbison, nieplanowanego szczytu, ale jakże wartego odwiedzenia. Drugi raz Pireneje widziałem, ale jedynie z okna samolotu w czasie przelotu do Lizbony. Parę fotek zamieściłem obok w galerii.