Piz Languard był celem wybranym na postawie przewodnika „Alpy” autorstwa Babicza. Według niego miał to być „łatwy” trzytysięcznik. I taki był. Punktem wyjściowym była mała miejscowość Pontresina leżąca na wysokości prawie 1800 m. Więc do zrobienia w pionie było około 1400 metrów – czyli nie więcej niż z Palenicy na Rysy. Czyli zdobycie trzytysięcznika w jeden dzień nie jest jakimś niebywałym wyczynem, tym bardziej że wychodzi się prawie od razu na górę, nie dochodząc przez dolinę parę kilometrów, ja to często jest w Tatrach. Dotarliśmy tutaj od strony Włoch, przez Przełęcz Bernina. Wieczorem pokonaliśmy granicę i szukaliśmy miejsca na biwak „na dziko”. Jednak nie udało się nam takowego znaleźć i około godz. 22.00. wjechaliśmy po ciemku do kempingu Morteratsch. Rozbiliśmy namiot, bez powiadamiania nikogo, ktoś w nocy chodził koło niego, ale nas nie budził. Rano szybko zwinęliśmy manatki i bez zapłaty pojechaliśmy do Pontresiny. Szukaliśmy miejsca, gdzie można zostawić auto, jednak każdy parking był oznaczony – nur fur Gaste, czyli tylko dla gości. Nie chcąc ryzykować styczności z Szwajcarską Policją zostawiliśmy samochód na samym początku wsi, gdzie nie było żadnego zakazu. Musieliśmy iść dodatkowo ze dwa kilometry, aby dotrzeć do początku szlaku. Mogliśmy po drodze zaobserwować budujące się tu domy, koło każdego dźwig, na zewnątrz wykładane kamieniem. Pytamy się przechodniów o szlak, jednak to byli Szkoci, a nie tutejsi, i nic się nie dowiedzieliśmy. Zgodnie z przewodnikiem udaliśmy się w stronę kościoła, tutaj były dwie możliwości – w prawo lub w lewo. Kolega chciał iść z prawej, ja zaś jak w przewodniku – z lewej, Po krótkiej kłótni wybraliśmy mój wariant. Ścieżka prowadziła zakosami w lesie, pod wyciągiem prowadzącym do znajdującego się wyżej schroniska. Skracamy sobie drogę i idziemy na wprost pod linami kolejki. Kogo stać, może sobie skrócić drogę, korzystając z niego. Docieramy do głównego szlaku, teraz trawersuje on górę, podejście nie takie strome, ja na początku. Otworzyły się widoki na Piz Palu. Kolega miał lepsze tempo i mnie wyprzedził. Ja szedłem wolniej, podziwiając widoki na wyłaniający się, wraz z wysokością masyw Bernina. Chmury co jakiś czas odsłaniały poszczególne szczyty. Czekałem na moment, gdy były wszystkie widoczne i zrobiłem zdjęcia. Pęknie prezentował się lodowiec Morterastch. Szlak lekko się wspinał, aż do schroniska poniżej szczytu, już na wysokości ponad 3000 m. Stąd jeszcze krótkie, aczkolwiek strome podejście na sam wierzchołek. Gdy tam dotarłem kolega przygadał jakieś Szwajcarki. Były to dwie córki z matką, spędzały tu wakacje i bardzo się dziwiły, że jesteśmy z Polski, że chodzimy po górach, a nie pracujemy „na czarno”, że w ogóle znamy język angielski – z takiego zacofanego kraju. Spały też na kempingu w Morterastch, nie wspomnieliśmy, że zwialiśmy stamtąd nie płacąc. Co do widoku ze szczytu – był piękny, widać mnóstwo szczytów, dookoła aż po horyzont. Rozpoznaję na południu Przełęcz Bernina, na zachodzie – szczyty Masywu Bernina – Piz Cambrena, Palu, Morstratsch i czterotysięcznik Bernina – najbardziej wysunięty na wschód w Alpach. Na południe St. Morritz z jeziorem oraz szczytem Piz Julier, na wschód pokryte lodowcami szczyty z grup Silvretta, Otztal, Ortles. Po dość długim pozbycie na górze wreszcie postanawiamy zejść. Po drodze pod nami zauważamy szybowiec, przecinający z lekkim szmerem powietrze pod nami. Tym razem schodzimy innym szlakiem, który kończy się po drugiej stronie kościoła. Okazał się być dużo dłuższy. Docieramy do samochodu i udajemy się znów do Włoch, jadąc przez tereny Szwajcarskiego Parku Narodowego. Rozpoznaję szczyty widziane na pięknych zdjęciach w albumie Parki Narodowe Świata. Kiedyś, gdy go kupiłem, myślałem jak bardzo chciałbym tam być. No i udało się.