Drugi dzień pobytu w Szwajcarii – gdzie iść? Surlej, Julier, a może Trovat. Analizując opcje mojej grupy, pada na to ostatnie – szansa dla każdego na zaliczenie 3000m. Najpierw musimy podjechać – przez Maloja Pass, Sankt Morritz.
Potem skręcamy w stronę Bernina Pass. Chmury na razie kluczą po szczytach, ale się przejaśnia. Po drodze obowiązkowy postój przy punkcie widokowym w Mortaratsch – widzimy kilka szczytów masywu Berniny, ale najwyższy zakryty jest obłokiem. Podążamy dalej, obok drogi biegają sobie świstaki. Punkt wyjściowy początkowo wybrałem z jeziora Bianco, ale zmieniłem zdanie – niby mniejsze przewyższenie, ale kilometrowo – dalej. Wracam do dolnej stacji kolejki Diavolezza, obok stacji kolejowej o tej samej nazwie. Parkujemy na dużym parkingu, za darmo. I ruszamy przed siebie. Na razie szeroką, szutrową drogą. Za nami ciekawy kształt szczytu Piz Alv.
A przed nami oczywiście – krowy. Po raz pierwszy w życiu widzę ostrzeżenia przed zbliżaniem się do nich, jak później przeczytałem, spowodowane to jest śmiertelnym przypadkiem ataku na turystę w Tyrolu, zresztą spowodowanego przez będącego z nim psa, krowa broniła przed nim swoje ciele. Podejście łatwe, ale widokowo – mało się zmienia. Dopiero trochę ciekawiej koło jeziora Lej dal Diavolezza. Ale niestety, zachmurzyło się. Stąd już węższą ścieżką, już typowo turystyczną. Niektórzy schodzący turyści gratulują nam tego, że nie korzystamy z kolejki, tylko idziemy na piechty. Teraz podejście trochę bardziej strome, ale widzimy już cel. Chwilami między chmurami przebijają się zaśnieżone granie. Jest więc nadzieja na jakieś widoki.
Parokrotnie to się ubieramy, bo chłodno, to się rozbieramy – bo przyświeciło słońce. Wreszcie docieramy na grzbiet, idąc końcówkę małym, umierającym lodowcem – dodatkowo – przykrytym paskudną, białą płachtą. W ten sposób zabezpieczają go przed całkowitym stopieniem, co daje możliwość wcześniejszego zaczęcia sezonu narciarskiego. Otworzył się wspaniały widok na lodowiec Pers, same wierzchołki, takie jak Bernina czy Piz Palu w chmurach. Ale i tak jest pięknie. Po chwili docierają tu wszyscy. Patrzą na mapę, z której wynika, że już jesteśmy na ponad 3000 m. Teraz każdy robi co chce, niektórzy wypoczywają, ja po posiłku postanawiam iść na widoczny opodal Piz Trovat. Wygląda na niedostępny, ale tylko od strony lodowca – jest tu nawet ferrata dla klientów kolejki.
Ludzi nawet sporo, jak na Alpy. Sporo to znaczy może kilkadziesiąt, nie ma to nic wspólnego z tłokiem. Idę na lekko, zostawiam plecak pod pieczą córki. Po głazach dość szybko osiągam szczyt, z którego już schodzi mój towarzysz wyjazdu. Okazało się, że jestem na nim w idealnym momencie. Przez może 15 minut mam przejaśnienie, odsłaniają się Piz Palu i Cambrena. Bernina już nie była taka łaskawa i dziś jej nie zobaczyłem w pełnej okazałości. W słońcu jest powiedzmy 50% piękniej. Miłe pogawędki na szczycie – z Włochami, z Francuzką. Schodząc, postanawiam zaliczyć jeszcze jeden trzytysięcznik, niższy od Trovata – Saas Queder. Wychodzi na niego też moja córka z kuzynką. Tak, że wszyscy zaliczyli swoją wysoką górę. Niestety, chmury już zasłoniły okolicę.
Schodząc na przełęcz nagle zrobiło się wszędzie pusto, ludzie gdzieś zniknęli. Widząc zwiększające się zachmurzenie, też zaczynamy zejście. Robi się chłodno, podążamy w całkowitej chmurze, prawie zero widoczności. Zaczyna nawet lekko padać. To chyba dlatego ludzie uciekli kolejką w dół. Ale deszczyk lekki, nie zmokliśmy nawet. Docieramy lekko zmęczeni do auta. Ale w sumie góra nie należy do bardzo wymagających. Około 1100 metrów przewyższenia, a mamy widoki alpejskie pierwsza klasa! Wracając, widzimy, że w okolicy Sankt Morritz, czyli od północnej strony masywu jest mocno mokro, więc tam opady były większe. Wybór Piz Trovat okazał się najtrafniejszy tego dnia.
Dodaj komentarz