Trasa ta była odkładana w czasie już wiele razy, w sumie na Raczkową planowałem wyjść raczej od słowackiej strony, przez Otargańce, ale duża odległość dojazdu trochę mnie zniechęcała, więc zdecydowałem się na krótszy sposób, z Doliny Chochołowskiej. Od strony słowackiej będzie musiała poczekać jeszcze przez jakiś czas. Dojazd klasyczną, niezbyt lubianą przeze mnie trasą przez Nowy Targ, Czarny Dunajec, Chochołów.
Odcinek od Czarnego Dunajca to ciągłe remonty, tak, że czas dotarcia trochę się przedłużył. Miałem lekkie szczęście, że akurat czekała kolejka ciufcio-pociąg. Zaoszczędziłem pewnie z pół godziny bezsensownego dreptania z Siwej Polany do Hucisk. Trochę niewygodnie, ale po kilkunastominutowej jeździe jestem na polanie. Trochę chłodno, żałuję, że nie zabrałem rękawic. Zabieram kijki w ręce i w drogę. Od pewnego czasu korzystam z nich i widzę, że dużo łatwiej się z nimi wychodzi i jest mniejszy wysiłek. Dość szybko osiągamy (bo idę razem z synem) odbicie szlaku na Trzydniowiański Wierch.
Ten odcinek trasy czyli podejście krowim żlebem na Trzydniowiański i dalej na Kończysty to była pierwsza moja samodzielna wycieczka w Tatrach, więc powróciły wspomnienia. Jednak okoliczności przyrody są inne, niż te ponad 20 lat temu. Las zniknął, widać zniszczenia spowodowane to lawinami, a to pewnie zatruciem środowiska, bo wiele drzew usycha. Podchodzimy więc dość otwartym terenem. Jest jeszcze lekki lodzik, więc omijamy szlak, gdzie jest dość ślisko. Wyżej, już w lesie, szlak suchy i podchodzi się dość stromo, ale wygodnie, bo są zrobione schody. Dość szybko zdobywa się wysokość, ale i też narasta zmęczenie. Nogi lekko dostają za swoje.
Wyżej, dzięki świecącemu słońcu robi się cieplej, więc można pozbyć się cieplejszej warstwy ubrania. Ilość ludzi na szlaku, jak nasze warunki, znośna, nie przeszkadzająca. Takie tatry lubię, ale niestety jest tak dość rzadko. Gdy docieramy na Trzydniowiański, otwierają się piękne jesienne widoki na rejon Wołowca i w stronę Bystrej. Niestety, ciężko zrobić zdjęcie w tą stronę, bo na wprost jest Słońce. Teraz podejścia nie są już tak męczące, bo mamy zrobione ponad 700 metrów podejścia, więc na kolejne dwutysięczniki pozostaje tylko 300 do 400 m, i to nie na raz. I tak po kolei zaliczamy sobie Czubik, Kończysty.
Na tym ostatnim musimy z powrotem się ubrać, bo wieje chłodny, przenikliwy wiatr. Wspaniała przejrzystość powietrza, można z powodzeniem fotografować odległe o ponad 20 km Tatry Wysokie. Większość ludzi kieruje się na Starorobociański, a my w drugą stronę, na Jarząbczy. teraz szlak troszkę bardziej zaśnieżony, pozostałość po mocnych opadach sprzed kilku dni, za to Tatry Wysokie całe w śniegu. Tam wycieczki byłyby dość ryzykowne. Ale teraz ta biel pięknie kontrastuje z rudymi kolorami Tatr Zachodnich.
Przypomina mi to trochę obrazi z Tybetu. Docieramy na Jarząbczy, tam syn zostaje, a ja na lekko atakuję Raczkową. Tutaj szlak lekko skalisty, troszkę trudniejszy, niż dotychczasowa część, ale bez większych hardkorów. Na szczycie mam tylko trójkę Słowaków, bo większość moich rodaków kierowała się w stronę Wołowca, przez Łopatę. Notabene, z Jarząbczego na Łopatę jest dość potężne zejście, co w połączeniu z kolejnym podejściem na Wołowiec daje konkretną wyrypę, szczególnie dla kolan.
Napawam się widokami, pomagam Słowakom rozpoznać okoliczne szczyty i schodzę na Jarząbczy. Teraz już tą samą drogą spokojnym tempem w stronę doliny. Trasa bardzo mi się podobała, szczególnie w jesiennych okolicznościach. Niestety, w Huciskach nie udało się zdążyć na ciufcię, więc resztę musiałem pokonać pieszo, ale jakoś szybko mi to minęło. Jedyny minus -w drodze powrotnej korek od Krościenka aż do Łącka, odcinek ten pokonałem ze średnią prędkością 20km/h. Całość trasy z Siwej Polany, tam i z powrotem zajęła mi około 8 godzin.