Tą część Alp zwiedziłem tylko przejazdem, była po drodze w Alpy Berneńskie. Najpierw opuściliśmy Austrię, przez Liechtenstein. Tutaj na granicy powitała nas kontrola szwajcarskiej służby granicznej. Liechtenstein nie ma swojej armii więc korzysta z pomocy sąsiadów. Nawet nie spostrzegliśmy się, gdy opuściliśmy już te państwo. Zdążyliśmy jedynie zobaczyć zamek w stolicy Vaduz, a gdy zatrzymaliśmy się, byliśmy już w Szwajcarii. Nie ma kontroli na granicy Szwajcarsko – Liechtenstein. Udaliśmy się bocznymi drogami w kierunku Chur, bo nie płaciliśmy za winietkę. Nie można takowej kupić na krótszy okres, tylko od razu na rok. Z Chur szukaliśmy drogi w kierunku Ilanz, nie autostrady. Znaki nie pokazywały miejscowości widocznych w naszym atlasie drogowym. Droga z początku była w miarę szeroka i wygodna, ale potem wspinała się w górę, prowadziła półką skalną, pod nami była kilkusetmetrowa przepaść, a z drugiej strony pionowa ściana skalna. Jej szerokość pozwalała na jazdę tylko jednego samochodu, raz na około pół kilometra była mijanka. Barierki były symboliczne – drewniane! Mogły zatrzymać co najwyżej opierającego się rowerzystę, a nie minibus. Widoczność z przeciwka była mała, bo trasa wiła się zakrętami i w każdej chwili zza skały mógł się ukazać jakiś samochód. Kierowca jechał bardzo powoli i ostrożnie, a my siedzieliśmy wciśnięci w siedzenia, z sercem pod gardłem. Parę razy mijaliśmy się z pojazdem. Kto miał bliżej do mijanki cofał się do niej. Ludzie tutaj byli przyzwyczajeni do tej drogi, bo „tubylcza” facetka zaiwaniała busikiem po zakrętach bez strachu. Wreszcie droga trochę się poszerzyła. Dotarliśmy do małego miasteczka, gdzie było skrzyżowanie bez znaku drogowego wskazującego miejscowości docelowe. Nasz kierowca wybrał szerszą jezdnię. Trasa wydawała się właściwa, gdyż była szeroka, wygodna, nawet były dwa kilkusetmetrowe tunele z jezdnią dwupasmową. Mijaliśmy małe wioski, których nazw w ogóle nie było na mapie. Na asfalcie było napisane kredą „Hallelujah”. Śmialiśmy się, że zbliżamy się do nieba. Dotarliśmy do miejscowości jak z XIX wieku. Starski ludzie kosili ręcznie trawę na stromych stokach i znosili ją w dół w chustach na własnych plecach. Jakiś rolnik jechał na rowerze przypominającym poczciwą „Ukrainę” i wiózł na plecach bańkę z mleka, zainstalowaną jak plecach, na szelkach. Takich widoków nie spodziewaliśmy się w najbogatszym państwie świata. W oddali pojawiły się skaliste szczyt, a przed nimi stary, zapewne zabytkowy kościółek. Nagle droga się skończyła i przed nami była piękna alpejska dolina, zamknięta malowniczym szczytem, spod którego spadał wodospad, a na halach rozrzucone szałasy pasterskie przykryte kamieniem. Przypadkiem dotarliśmy do jednego z najpiękniejszych zakątków Alp, jakich jeszcze nie widziałem, bez huku samochodów i motocyklistów, wyciągów. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy dokładnie, jedyny znak to oznaczenie turystycznego szlaki w kierunku przełęczy Splugen. Kilku z nas miało ochotę tutaj zanocować, rozbić namioty na dziko. Raczej nikt tu nas by nie niepokoił. Jednak kierowca postanowił jechać dalej. Wróciliśmy do miasteczka, gdzie źle skręciliśmy i już wróciliśmy na dobrą drogę, znaleźliśmy miejsce na nocleg nad Renem. Trudno było zasnąć, bo mocny szum górskiej rzeki dawał się we znaki. Dopiero gdy miałem dostęp do internetu znalazłem dokładnie, gdzie byliśmy i jak to miejsce się nazywało – porównałem własne zdjęcia i zdjęcia z internetu. Była to Dolina Safien i miejscowość Thalkirch. A otaczające szczyty miały około 3000 m wysokości i nazywały się Pizzas Anarosa i Wisshom.