Ostatni dzień pobytu w Rumuni przywitał nas pięknym, słonecznym porankiem. Opuszczamy śmiesznie tani kemping w Carta. Na pożegnanie robimy sobie zdjęcia z cygańskim dziadkiem żebrzącym przy bramie, dajemy mu piwo, z czego bardzo się cieszy, mówiąc – grazie. Kierujemy się na razie w stronę Sibiu, ale potem skręcamy na południe. w Avrig jeszcze małe zakupy na drogę, przylepia się kolejna rodzina cygańska, której dajemy ostatnie posiadane leje. Teraz w sznurze tirów podążamy przez dolinę Aluty, lub jak ktoś woli po rumuńsku – rzeki Olt. Co kawałek zapory i jeziora zaporowe. Miejscami jest wąsko, bo to przełom Czerwonej Wieży, pomiędzy Górami Fogaraskimi a Cindrel (Góry Sybińskie). Jednak nie docieramy do jego głównej części, tylko skręcamy na wschód. Ruch wydatnie się zmniejsza, chociaż i tak zdarzają się zawalidrogi w postaci ciężarówek lub autobusów. Szosa prowadzi często w gęstym lesie, co jakiś czas pojawiają się senne miejscowości. Góry mimo iż dość wysokie, bo sięgające ponad 1500 m nie robią wrażenia, to raczej masywne cielska, bez śmiałych kształtów, nawet granica lasu dość wysoko. Takim miłym dla oka przerywnikiem jest duże jezioro – oczywiście sztuczne – Bradisor. Mamy z brzegu widok na Góry Lotrului ze szczytami Molidvis czy Tarnovu Mare. I tak ciągle dalej, z tym, że niestety pojawiają sie już chmury, czyli nadchodzi zapowiadane załamanie pogody. Ale póki co jest gorąco i parno. Jadąc bez GPS-u, korzystając tylko z mapy nie do końca wiemy, czy blisko do Transalpiny – naszego dzisiejszego celu. Miał być Retezat, ale prognozy zmieniły nasze plany. Może uda się zrobić jakiś szczyt startując wysoko, z poziomu 2000 plus. A taką możliwość daje tylko ta droga. Problemem jest praktycznie całkowity brak znaków drogowych, nie ma żadnych informacji, że podążamy we właściwym kierunku, ale w sumie nie ma żadnej innej opcji, żeby się zgubić. Drogowskazy pokazujące miejscowości to słupki na poboczu, zakryte przez wysokie trawy. Z czasem robi się coraz bardziej dziko, teraz już jazda w pierwotnej puszczy, często dziury w asfalcie. Wspinamy się coraz wyżej, samochód nie ma zbyt dużo mocy i z trudem pokonuje wzniesienia. Gdzieś między drzewami jest kolejne jezioro zaporowe, ale brzydsze, niż Bradisor, więc kończy się na obserwacji przez okno. To jezioro Vidra. Zdaje się, jakby droga nie miała końca, aż po dłuższym czasie jest odbicie w lewo, na świeżutki asfalt. To na 99 % nasza Transalpina, chociaż nie ma znaku. rzeczywiście, pojawiają się hale górskie i czujemy, że już jesteśmy wysoko. Gdzieniegdzie chatki pasterskie i ciekawy wysokogórski krajobraz. Chmury jeszcze powyżej szczytów, ale widoczność się pogarsza, w oddali widzimy i słyszymy burzę. Zatrzymujemy się na poboczu z widokiem na góry Parang – drugie co do wysokości w Rumunii. Ładnie, ale tyłka nie urywa. Warto przejechać tę trasę będąc w pobliżu, ale żeby specjalnie tu przybyć – to nie. Może atrakcja dla motocyklistów i zaliczenie najwyższej drogi Rumunii. Cały czas trwają jeszcze roboty drogowe, praktycznie brak poboczy, tak, że jest problem z pozostawieniem samochodu, w przypadku chęci wyjścia w góry. A można w niecałe pół godziny zaliczyć wzniesienia powyżej 2300 m, np. taki Mohorul czy Urdele, leżący nad przełęczą o tej samej nazwie. Jednak w tym momencie rozpętała się burza, tak, że nic z planów. Poniżej Urdele sytuacja zdaje się poprawiać, zatrzymujemy się przy bocznej dróżce i postanawiamy „zdobyć” jakikolwiek wierzchołek. Jest zimno i lekko mży. Ale podchodzimy na coś, co w domu określiłem wg. mapy z internetu jako Papusa o wysokości coś ponad 2100, ale niżej niż przełęcz Urdele. Mamy stąd ciekawy widok na fajne serpentyny. Musimy uciekać, bo znów grzmi i zaczyna padać. Wracamy do samochodu i już zjeżdżamy w dół, mijając po drodze kurort Ranca – stację górską w ciągłej budowie. Wiele nowych pensjonatów i tylko jeden wyciąg. Może kiedyś będzie to dobre miejsce na wyjazd narciarski. Gdy zmniejszamy wysokość robi się znów słonecznie i gorąco. Krajobraz zmienia się na nizinny, a my suniemy w na południe, a potem na wschód do Targu Jiu, nad rzeką Jiu. Odtąd jazda rumuńskimi drogami aż do kraju zamieniła się w koszmar, nieustanne remonty, stanie na światłach, jazda po świeżo wysypanym tłuczniu, a w didatku nadeszło załamanie pogody, ogromne ulewy z burzami i wiatrem. Tak juz definitywnie nici z Retezatu, mając go w zasięgu, nawet nie widzieliśmy, jak te góry wyglądają.