Wołowiec był moim drugim dwutysięcznikiem w życiu. Szlak ten przebyłem w czasie praktyki studenckiej. Noclegi mieliśmy w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Właśnie wtedy złapałem „górskiego bakcyla”. Okazało się że mam niezłą kondycję i chodzenie po górach sprawia mi przyjemność. W trasę wyruszyli wszyscy studenci i opiekunowie będący na praktyce – razem około 40 osób. Pogoda była piękna, tyle że chyba trochę za gorąco – słonce przypiekało niemiłosiernie i zapasy wody skończyły się na szczycie. Cała trasa była dość łatwa, początkowo średnie podejście na Grzesia, potem grzbietem na Rakoń – roztaczają się stąd piękne widoki na Rohacką Dolinę z stawami. W tą stronę jest najpiękniejszy widok, gdyż szczyty mają bardziej śmiałe kształty i są właśnie górskie jeziora. Grzbiet graniczny Tatr Zachodnich jest dość monotonny i nie przypomina gór wysokich a raczej Bieszczady, tyle że trochę wyższe. Po drodze jacyś strażnicy czy ekologowie doczepili się do naszych doktorów, że prowadzą wycieczkę bez zezwolenia, więc kazali nam podzielić się na mniejsze grupy i udawać rożne wycieczki. Końcowe podejście na Wołowiec jest dość męczące, tym bardzie, że przypiekało słońce. Zresztą większość z nas mocno się opaliła i w nocy był problem ze spaniem ze względu na piekącą skórę. Większość z nas nie miała żadnego doświadczenia w chodzeniu po górach. Na szczycie z zaciekawieniem oglądaliśmy Rohacze, ja z kolegą wyraziliśmy nawet chęć pójścia tam, lecz zabroniono nam – przecież to nielegalne przekroczenie granicy. Idące przed nami zakonnice nie czaiły się i poszły na szlak tam wiodący. Zejście odbyło się drogą przez Wyżnią Dolinę Chochołowską, tutaj widoki były raczej kiepskie. Wróciliśmy z powrotem do schroniska. Szlak jest łatwy, jeżeli startuje się z schroniska to jest niedługi. Niestety idąc z Siwej Polany trzeba dymać doliną prawie 10 km. Najpiękniejsze widoki są na słowacką stronę i to chyba główna atrakcja tej drogi.